poniedziałek, 24 lutego 2014

Rozdział XIX

Dlaczego to powiedziałam?
Przecież zupełnie co innego miałam na myśli.
Chciałam tylko...
Chciałam powiedzieć Nadien...
To niemożliwe...
Wszystko nie tak...
To zupełnie niemożliwe, żeby ten rudzielec się w niej zakochał.
Kocham moją przyjaciółkę i muszę ją chronić.
Boże...
Co ja narobiłam...
Niepotrzebnie ją z nimi zostawiałam, w ogóle niepotrzebnie ją z nimi poznawałam...
I ten koncert...
Ledwo przyjechała, a ja, jak na najlepszą przyjaciółkę przystało, narażam ją na serię niebezpieczeństw.
Jestem beznadziejna...
Ustałam przy ścianie, przyparta jakby moim wewnętrznym monologiem. Oparłam się o nią i odchyliłam głowę do tyłu, szlochając głośno.
Duff kocham cię...
Dlaczego tam nie zostałam?
Dlaczego nie przytuliłam go...
Nie wytłumaczyłam mu wszystkiego...
Przecież on mnie po prostu źle zrozumiał.
Objęłam się ramionami i skierowałam w stronę swojego apartamentu.
Nie wiem jakim cudem znów przebiegłam tyle pięter.
Łzy zaschły mi już na policzkach, zostawiając zlepione czarne plamy pozostałości po wczorajszym studiu piękności Nadien.
Mogłam podziwiać swoje cudowne zniekształcone oblicze w klamce.
Wyciągnęłam klucz z kieszeni skórzanej katany i modląc się, żeby Meredith nie było w środku (co prawda to skomplikowane, żeby była, ale ona zawsze jest tam, gdzie nie powinna w nieodpowiednich momentach) weszłam do środka.
Światło było zgaszone.
Nie mogła zatem tu być.
Nie zapalając go rzuciłam klucze na szafkę, zdjęłam buty i zrzuciłam z siebie kurtkę.
Szybko przemknęłam do salonu.
Skuliłam się na kanapie i pogrążona w ciemnościach, szlochając i nie panując nad łzami, objęta własnymi ramionami, przypominałam sobie jego zapach...
Co jeśli to już koniec?_________________________________________________________________________



-Czym się znów martwisz kochanie?
Axl zarzucił mi swoją kurtkę na ramiona i usiadł obok mnie.
Siedzieliśmy na balkonie jego apartamentu od jakiś dwóch godzin, rozmawiając o wszystkim i o niczym.
Jestem pewna, że nikt nigdy nie zdawał sobie sprawy, jakim on jest opiekuńczym i cudownym człowiekiem.
-Kocham cię... - wyszeptał i wtulił twarz w moje ramię.
Objęłam go za szyję i obróciłam twarz w jego stronę.
W moim oku kręciło się kilka łez i starałam się dopilnować, żeby nie spadły.
Nie chcę znów przy nim płakać i non stop pokazywać swoje słabości.
Axl uniósł delikatnie mój podbródek i spojrzał mi w oczy.
-Odpowiesz na moje pytanie?
Westchnęłam.
-Znów namieszałam Axl...
Uśmiechnął się delikatnie.
Uniósł dłoń i pogłaskał mnie delikatnie po policzku.
-Nawet nie wiesz jak... - szepnął.
Spojrzałam na niego lekko zdezorientowana.
-Nawet nie wiesz, jak namieszałaś Nadien... Jak namieszałaś w moim życiu kochanie.
Uśmiechnął się łobuzersko.
Odwzajemniłam uśmiech.
-Kocham cię Axl... - powiedziałam szeptem, jakby sama do siebie. Nie wiedziałam, że to usłyszy.
-Co mówisz?
Wywróciłam oczami.
-No powiedz jeszcze raz. Powiedz głośniej, proszę... - powiedział specjalnym tonem, przeciągając samogłoski i zrobił błagalną minę.
Patrzył na mnie z wyczekiwaniem trzepocząc rzęsami.
Parsknęłam śmiechem.
-Kocham cię! Kocham cię Axl Rose! - wykrzyknęłam.
Oczy Axla rozbłysły.
Rzucił się na mnie z wielkim uśmiechem przyklejonym do twarzy i przytulił mnie mocno.
-No... To rozumiem - mruknął.
Wtuliłam się w niego, przyłożyłam głowę do jego piersi i zaczęłam wsłuchiwać się w jego miarowy oddech i bicie serca.
Trwaliśmy tak przez chwilę i choć mogłabym w nieskończoność musiałam przerwać.
-Axl... - powiedziałam smutno.
Spojrzał na mnie z poważną miną.
-No wiem Nadien... Wiem, jutro musisz wyjechać...
Westchnęłam.
-Ale pamiętasz, co ci obiecałem - chwycił mnie za rękę.
Spojrzałam na niego zdezorientowana.
Uśmiechnął się.
-Nie pamiętasz? Obiecałem przecież, że ci nie pozwolę... Nie pozwolę ci odejść Nadien... - chwycił mnie za rękę.
Jego ciepła, delikatna dłoń pozwalała mi poczuć się stabilnie.
Byłam jak małe dziecko, schronione w ramionach kochającego rodzica.
A tego wszystkiego zawsze mi brakowało...
Po moim policzku poleciało kilka pojedynczych łez. Starłam je wierzchem dłoni i pociągnęłam nosem.
-Ale... Jak zamierzasz to zrobić? - wyjąkałam.
Axl objął mnie ramieniem, oparłam głowę o jego klatkę piersiową.
-Jeszcze nie wiem Nadien, - zgarnął mi z czoła kilka niesfornych kosmyków - ale nie pozwolę ci odejść, nie teraz... Kocham cię...
Pocałował mnie lekko w czoło.
Wtuliłam się w niego mocniej.
-Chcę, żebyś mi ufała Nadien i czuła się ze mną bezpiecznie...
Przecież się czuję Axl.
Czuję się przy tobie bardzo bezpiecznie i ufam ci w pełni.
Chwyciłam jego twarz w dłonie i złożyłam na jego ustach delikatny pocałunek.
-Eghem...
Odwróciliśmy się, reagując na chrząknięcie.
-Sorry, że tak bez pukania, czy coś, ale musimy chyba coś ustalić do jutra... hm? - Duff McKagan stał oparty o futrynę i z poważną miną przyglądał się nam spod zmrużonych powiek.
Axl skinął głową i uwolnił mnie spod swojego uścisku.
Duff uśmiechnął się blado.
Wiedział, że nie powinien może pochlebiać mi i Axlowi, ale z drugiej strony to były uprzedzenia Ruth, a Ruth powiedziała... Wszyscy już wiedzą co...
Było mi go tak strasznie żal, ale i jej było mi żal...
Gdyby to wszystko miało się skończyć to nigdy bym sobie tego nie wybaczyła...
Potrząsnęłam lekko głową, wracając na ziemię. 
Trzeba w ogóle wypluć te myśli!
-Nie przyszedłem oczywiście sam...
Spojrzałam na Duffa.
Odsunął się lekko na bok, pozwalając wejść do środka pozostałej trójce.
Axl wywrócił oczami i natrafiając na moje spojrzenie znów przysunął się bliżej i musnął lekko moje usta, nie zważając na resztę, a chłopaki jak gdyby nigdy nic usadawiali się na krzesełkach naprzeciwko nas.
Spiekłam cholernego raka spotykając się z ich spojrzeniami.
Axl uśmiechnął się łobuzersko.
-No to... eghem - zaczął Izzy Stradlin, odchrząknął teatralnie i uśmiechnął się słodko - Axl jaki jest plan?
Axl odsunął się na brzeg ławki, na której razem siedzieliśmy i udał głębokie zastanowienie.
Nastała chwila ciszy, którą rudy przerwał głośnym klaśnięciem w dłonie.
Wszyscy spojrzeliśmy na niego zdezorientowani.
-Nie ma żadnego planu! - odparł sarkastycznie.
Izzy oparł się nonszalancko o oparcie krzesełka, Slash spojrzał teatralnie ku górze, sugerując myślenie, Steven nadal pozostawał w swoim świecie, a Duff oparł głowę o opartą na stole rękę i westchnął ciężko.
Szukałam w nim śladu wczorajszego człowieka.
Szukałam dawnej iskry w jego oczach, ale wzrok miał jakiś pusty, nieobecny.
-No i co panowie? - zapytał Slash po chwili, przerywając ciszę.
-Do kiedy mamy rezerwację w hotelu? - postawił drugie pytanie Izzy, wyrywając się z zamyślenia.
-Do dziś. - odparł Axl spokojnie. 
Miałam wrażenie, że ona ma już coś dokładnie zaplanowane.
Chłopaki jednak najwidoczniej nie odnosili takiego wrażenia, bo słowa Axla jakby wlepiły ich w ziemię.
-Jak to do dziś? - powiedział nieobecny dotąd Steven i spojrzał na Axla ze zdumieniem wymalowanym na twarzy.
Twarz Axla przyozdobił cwaniacki uśmieszek.
Teraz to już byłam prawie pewna, że coś kombinuje.
-Wracamy do domku złamasy! - wykrzyknął wesoło.
Wyraz twarzy chłopaków zmienił się diametralnie. Teraz mogłam na nich dostrzec coś na pograniczu uczucia radości i ulgi.
-Wyjazd jutro? - zapytał Izzy, wstając i pakując do ust papierosa.
Axl przytaknął.
-Bez obaw, wszystko zaplanowane. Wyjazd raniutko, więc nie imprezować mi... Grzecznie ma być!
Slash parsknął śmiechem.
Pozostali chłopacy również wstali i skierowali się w stronę drzwi.
-Tonight, Tonight
I'm on my way
I'm on my way
Home sweet home*
Zanucił Slash, odwracając się do nas na chwilę. Puścił mi oczko i zniknął za drzwiami.
Odchrząknęłam.
-To jutro wyjeżdżacie?
Axl spojrzał na mnie i uśmiechnął się.
-My...
Popatrzyłam na niego zdezorientowana.
-WyjeżdżaMY - powiedział, akcentując wyraźnie ostatnią sylabę.
-Nie rozumiem... - odparłam.
Axl objął mnie ramieniem.
-Co powiesz, moja słodka na prywatną taksówkę do Waszyngtonu?
Co...
Spojrzałam na niego zdumiona.
Zamrugałam oczami.
-Naprawdę? Chcesz mnie tam odwieść?
-Yhm... - uśmiechnął się łobuzersko - Hell House jest po drodze...
Uśmiechnęłam się blado.
-Nieprawda, nie jest... No i co na to chłopaki?
-Się przejmujesz... - Axl wzruszył ramionami.
Parsknęłam śmiechem widząc jego minę.
-Och słodka...

Wołali na nią 'Hej słodka'!
To wszystko co o niej wiem.
Naprawdę wszystko co o niej wiem.*

-Wiesz co Nadien?
-Hm?
Oparłam mu głowę na piersi.
-Chciałbym mieś już te sześćdziesiąt lat i siedzieć tu z kobietą mojego życia... Patrzeć na wnuki od czasu do czasu, zapraszać do siebie dzieci na obiad... i... tak w ogóle...
Mimowolnie parsknęłam śmiechem.
Mówił to wszystko takim tonem, z taką poważną miną, że nie mogłam się pohamować.
Spojrzał na mnie z udawanym urażeniem.
-Axl błagam, co ty człowieku gadasz? - powiedziałam rozbawiona.
-No co? - Axl udawał powagę, ale widziałam, że również z trudem powstrzymywał śmiech.
-No nic... - uśmiechnęłam się.
-A wiesz, kto jest tą kobietą mojego życia? - zapytał wesoło.
-Jeszcze powiedz, że ja...
-No tak, chciałabyś - odparł, krzyżując ręce na piersi - a kto inny... - dodał po chwili ciszy.
Wzruszyłam ramionami.
-Głupiutka jesteś, ale napiszę o tobie chyba piosenkę... - zerwał się z miejsca.
Moje oczy rozbłysły.
To przecież niemożliwe...
Nie, to nie dzieje się naprawdę...
-Wiesz Axl - wstałam - dobrze, to może pisz, a ja sprawdzę co u Ruth... - zrzuciłam z siebie kurtkę i skierowałam się w stronę drzwi.
Nie mogłam tu zostać, to zbyt duże emocje i...
Jak mam się cieszyć tym wszystkim, gdy w zakamarku mojej głowy siedzi moja przyjaciółka, która teraz cierpi i...
Nie umiem jej pomóc.
-No dobrze, to idź... - Axl sięgnął po stojącą w rogu gitarę i spuścił głowę, pogrążając się w rozmyślaniach - tylko wróć jeszcze... A i Nadien!
Odwróciłam się.
-Ty chcesz mieć w przyszłości dzieci? - zapytał z rozbawieniem.
Zmarszczyłam brwi.
Co...
-A co?
-Nie no nic... - zmieszał się lekko i udał pełne zainteresowanie graniem.
Uśmiechnęłam się łobuzersko.
-Mogę już iść, czy masz dla mnie jeszcze jakieś 'życiowe' pytania?
-Nie no... Idź już, idź... Jutro rano bądź gotowa i... No tam wiesz...
Parsknęłam śmiechem.
Przekroczyłam próg drzwi i zamknęłam je za sobą, patrząc jeszcze przez chwilę na pochylonego nad gitarą Axla.
Co on sobie tam myśli w tej rudej głowie?
Uśmiechnęłam się pod nosem.
________________________________________________________________________________

-Michie...
-Yhm...
Baz głaskał mnie delikatnie po włosach.
Ten gest był cudowny.
Uspokajał mnie i zamykał w błogim niebie.
-Wiem, że to idiotyczne pytać o to, ale... Proszę, powiedz mi... dlaczego?
Westchnęłam.
Może to dobry czas aby komuś opowiedzieć...
Nie byle komu, tylko komuś, kto jest sensem mojego życia.
Otworzyłam oczy.
Uśmiechnęłam się.
Oczy Baza wpatrywały się prosto w moje z wyczekiwaniem.
Wyciągnęłam ręce ku niemu, jak małe dziecko, potrzebujące poczuć się bezpiecznie.
Może to właśnie o to chodzi...
W środku jestem tylko małym dzieckiem, potrzebującym odpowiedniej pomocy...
Potrzebuję stabilności, balansując pomiędzy niestabilnym echem mojego życia.
Baz przysunął się bliżej, a ja chwyciłam łapczywie jego ciało.
Objęłam go za szyję i przycisnęłam mocno do siebie.
-Baz... - szepnęłam - Ja się pogubiłam... Pogubiłam się, wiesz... I miałam już dość... Dość wszystkiego, ale najbardziej samej siebie... Ty ode mnie uciekłeś, ale to z mojej winy, wiem Baz. Nie tak się wtedy zachowałam i żałowałam tego. Przepraszam... - wypowiadałam ciąg słów, tłumacząc się jak małe dziecko przed ojcem.
Przeskrobałam sobie i dobrze to wiedziałam.
Ale Baz przysłuchiwał się wszystkiemu spokojnie w milczeniu. Tkwił w niekomfortowej pozycji, przyciśnięty swoim ciałem do mnie.
Zrozumiałam jedno.
Szukałam tak odlegle, a wszystko, czego potrzebowałam miałam na wyciągnięcie ręki.
To był mój błąd.
-To był impuls Baz... David tak przemawiał.
Baz oderwał się od mojego ciała i spojrzał na mnie zdezorientowany.
-Jaki David?
Wywróciłam oczami.
Sięgnęłam do szuflady i wyjęłam z niej odtwarzacz w którym tkwiła kaseta Pink Floyd i pomachałam nią Bazowi przed oczami.
Opadł na krzesełko.
-Floydzi? Chyba nie powinnaś ich słuchać... Nie uważasz, że są trochę, no... Za ciężcy? Nie bierz tego co tworzyli do siebie... Wiesz przecież, to ćpuny, po LSD, no kto wie co Waters i reszta mieli na myśli... Nie mam racji hę?
Westchnęłam.
Och Baz...
Czy ja nie jestem taka sama?
Ćpunka.
No i co w związku ze mną autor miał na myśli, hę?
Baz, Baz, Baz...
-To co w takim razie pan poleca, panie BAZ NIE MAM RACJI, HĘ?
Baz wywrócił oczami, po czym udał głębokie zamyślenie.
Podparł głowę o rękę opartą na kolanie.
-Hm... Może Skid Row?
Parsknęłam śmiechem.
-No nie wiem...
-Podobno fajnego mają wokalistę, - Baz poruszył zabawnie brwiami - przystojny nawet - wyszczerzył zęby w uśmiechu.
-Chodź do mnie, przystojny wokalisto - wyciągnęłam ręce ku niemu i uśmiechnęłam się łobuzersko.
Odwzajemnił uśmiech.
-No, no... Już lecę!
Naparł na mnie całym ciałem.
Objęłam go za szyję.
Odszukał wargami moich ust i obdarzył mnie gorącym pocałunkiem.
Oddawałam go zachłannie.
Jedną rękę wplotłam w jego włosy, a drugą zaczęłam gładzić jego plecy, przyciskając go bardziej do siebie.
Baz schodził z pocałunkami coraz niżej.
Teraz obcałowywał moją szyję, ramiona, obojczyki. W końcu doszedł do dekoltu.
Zatrzymał się na chwilę, po czym wrócił z powrotem do moich ust.
Wpiłam się w jego wargi z utęsknieniem.
Jego dłonie, wyrwane  moich objęć, wślizgnęły się pod ohydną, szpitalną koszulę i odnalazły moje piersi.
Zaczął je głaskać, powoli, okrężnymi ruchami i delikatnie ściskać, dostarczając mi ogromnej rozkoszy.
Cieszył mnie jego dotyk.
Odchyliłam głowę do tyłu, a Baz znów powrócił do obcałowywania mojej szyi, nie przestając pieścić moich piersi.
-Michelle... - szepnął rozbawiony.
Uniosłam głowę i spojrzałam na niego lekko zdezorientowana.
Uśmiechnął się łobuzersko i nachylił nad moim uchem.
-Uprawiałaś kiedyś seks w szpitalu?
Parsknęłam śmiechem.
-Nie... Chyba nie... - odwzajemniłam łobuzerski uśmiech.
-A chcesz?
Baz musnął moje usta, ścisnął mocniej moje piersi, sprawiając, że zadrżałam lekko i  już pchał swoje rozgrzane ciało na łóżko, ale w tym właśnie przeklętym momencie drzwi sali otworzyły się z przeraźliwym skrzypnięciem.
-Michelle wywalczyłem! Termin operacji na jutro!
Nie zadziwiająca była ta nagła zmiana miny ciemnowłosego chłopaka, który przed chwilą stanął w drzwiach z entuzjazmem , zmienionym teraz w wielkie zdziwienie.
Baz ze zmarszczonymi brwiami i lekkim naburmuszeniem, wywołującym mój śmiech, wycofał ręce spod mojej koszuli, puścił mi oczko i odrzucając włosy do tyłu obrócił się w stronę Richarda z poważną miną.
-Panie Harvey, ja bardzo przepraszam... Co prawda mieliśmy z moją żoną - tu spojrzał na mnie, a ja uśmiechnęłam się delikatnie - niemałe problemy, ale teraz prosimy bardzo o chwilę spokoju. Dziękujemy, że wstawił się pan za nami i za wszystko, co pan dla nas robi. To bardzo, bardzo miłe. - Baz spojrzał w moją stronę i poruszył brwiami charakterystycznie.
Z trudem powstrzymywałam śmiech.
-Ale teraz, panie Harvey... - kontynuował - Proszę dać mi spędzić z moją żoną  trochę czasu razem... Ja wiem, że to jest szpital, ale tak... Sam na sam... Chociaż trochę. Pan rozumie, co mam na myśli? - zwrócił się do Ricka z powagą.
Ten stał jak wryty, a gdy najwidoczniej przyjął, że Baz skończył swoją wypowiedź, skinął tylko głową  i szepcząc ledwo słyszalne 'przepraszam', wyszedł z sali, zamykając za sobą drzwi.
Baz spojrzał na mnie z miną wyrażającą triumf.
Parsknęłam śmiechem.
Westchnął, po czym natychmiast zerwał się z miejsca i naparł na mnie swoim ciałem.
Objęłam go za szyję, a on, uwalniając mnie spod jakiegoś starego, szpitalnego koca, znów wsunął swoje ręce pod koszulę, powodując znajome uczucie rozkoszy i lekkie drżenie.
Spojrzał mi w oczy i uśmiechnął się łobuzersko.
-No...  Na czym my to...
________________________________________________________________________________

Oślepiające światło obmyło ze mnie pozostałości snu.
Otworzyłam oczy.
Czuję w sobie pustkę, której nie da rady niczym wypełnić.
Ona mi tak bardzo doskwiera...
To boli.
Czuję się zbyt niekomfortowo.
Nienawidzę żyć w niepewności, kiedy nie wiem co będzie dalej i następne chwile są tylko oczekiwaniem. Wtedy powinno się po prostu działać, ale teraz brakowało jakieś pobudki do działania. Małego impulsu.
-Ruth...
Szept.
Jakaś postać przysłoniła strugę światła, przysiadając na oparciu kanapy.
-Dobrze się czujesz?
Przyłożyła mi zimną, delikatną jak z jedwabiu dłoń do czoła i mówi tak z troską, jak nigdy.
Nie rozpoznaję tego głosu, chodź dobrze wiem kim jest.
Właściwie to po prostu nie chcę, żeby tak mówiła.
Obcy ton bliskiej mi osoby, która właściwie jest i tak bardzo daleka.
Nie potrzebuję więcej zmian.
Nie przyznam przecież, że sama się prosiłam. Potrzebowałam impulsu, ale... Nie takiego.
Nie ciebie tu chciałam Meredith!
-Nic mi nie jest... - odsunęłam się od niej jak oparzona.
Meredith zatrzymała się jakby na chwilę, po czym ruchem, przypominającym zginającą się w pół sztuczną kukłę, spuściła głowę w dół, wlepiając plastikowe oczy w podłogę, a potem znów uniosła głowę z uklejonymi w sztywny kłąb włosami i popatrzyła pustym wzrokiem na mnie.
Taka właśnie była, sztuczna, sztywna... Każdy ruch przypominał tanią ceremonię, brakowało tylko oklasków.
Nieprawda, że jej nie kochałam i  że nie miałam do niej szacunku.
Ja tylko bronię się przed tym uczuciem, bo bardzo trudno mi reagować emocjonalnie na ten płynący od niej chłód.
Nieprawda, że wcale nie nazywam ją mamą i mamusią, ja po prostu nie potrafię się do tego przyznać sama przed sobą, że... brakuje mi ciepła.
Może dlatego jestem taką zimną suką, która potrafi tylko ranić bliskie osoby...
To był ten impuls?
Dzięki Meredith, mogę już iść?
-To on... - stwierdziła równo z zakończeniem mojego wewnętrznego monologu, jakby czytała mi w myślach.
Cholera, jeszcze tego brakowało.
-To on ci coś zrobił? - postawiła pytanie, które było raczej stwierdzeniem, dlatego postanowiłam je ignorować.
Dlaczego nie mogę usiąść z nią i porozmawiać jak matka z córką, człowiek z człowiekiem, osoba normalną z osobą normalną.
Dlaczego?
Bo my nie jesteśmy normalne.
Ta zimna kobieta, wychowała zimną córkę, a ja na siłę broniłam się przed tym, żeby nie być jak ona.
Teraz wszystko wychodzi na jaw.
Spojrzałam na Meredith spod zmrużonych powiek.
Może zboczyłam trochę z przedziwnego tematu 'naszej rozmowy'. Właściwie to nawet byłam jakby nieobecna.
Czy dam radę ulotnić się stąd ciałem, a nie tylko umysłem?
-Ja wszystko wiem Ruth... Wszystko już wiem...
Meredith zamrugała plastikowymi oczami z wyrazem żalu na karminowych ustach i przekręciła zgrabnie główkę w bok.
Westchnęłam.
Umieściłam głowę między kolanami i złapałam się na nią.
W tej bezpieczniej pozycji postanowiłam przetrwać dziwne wyżalenia matki.
Skąd ona się nagle urwała i o co jej chodzi?
Nic nie rozumiałam...
Może powinnam skupić się na tym co do mnie mówi, ale miałam naprawdę ważniejsze sprawy na głowie.
No tak...
Chciałam z nią kiedyś normalnie rozmawiać, a nie potrafię jej nawet wysłuchać...
Znajome prawda?
Jestem do niej tak przeraźliwie podobna, dlaczego wcześniej tego nie zauważyłam?
-To przez niego płakałaś, prawda? - znów stwierdzenie.
O co ci chodzi Meredith?
Chyba za dużo się odzywasz...
No i mylisz się, nie przez niego płaczę.
Płaczę przez siebie!
Przez swoją beznadziejność. Zniszczyłam coś, co tak trudno budowałam, jednym głupim słowem.
To właśnie to jest nasze kolejne podobieństwo, ale wiesz co?
Ja chcę to naprawić i chyba właśnie to nas trochę od siebie odróżnia.
Cieszę się chociaż z tego.
Plastikowa ręka wędruje na mój policzek.
O nie!
Tego już za wiele!
Nie masz co robić Meredith? Nie masz więcej pracy?
Boże...
Dlaczego jej tego po prostu nie powiem, dlaczego tłumię to w sobie i czuję blokadę, która nie pozwala mi wydusić słowa w jej obecności.
-Ruth posłuchaj...
Dobrze, chyba masz rację, powinnam słuchać...
Powinnam więcej słuchać.
-On nie jest facetem dla ciebie...
Co...
Ona w ogóle wie, o kim mówi?
'Wyjęłam' głowę z pomiędzy swoich kolan, wyprostowałam nogi i spojrzałam na nią spode łba.
Moja matka będzie mi tłumaczyć, kto jest FACETEM DLA MNIE, no cóż to zrozumiałe...
W końcu jest moją matką, a ja jej córką...
Ale...
Do jasnej cholery, nigdy o niczym nie rozmawiałyśmy, jak ja mam jej niby słuchać?
Nie chcę jej słuchać, chcę sama poznawać życie i nie jako jakaś zbuntowana, nieszczęśliwa nastolatka - WSZYSTKO WIEM NIE MUSISZ MI MÓWIĆ...
Ja chcę żyć Meredith!
Proszę, pozwól mi żyć, chociaż sama nie umiałaś...
Patrząc na to z innej strony:
Dlaczego mam słuchać rad kobiety, która zostawiła ojca swojego jedynego dziecka, tylko dlatego, że nie pasował do jej utartych schematów, dlaczego w ogóle pojawiło się dziecko, przecież to od początku nie miało szansy przetrwania. No i właściwie dużo czasu zajęło jej te szukanie odpowiedniego mężczyzny. Dowartościowywała się rozbijając po drodze tysiące rodzin i nie licząc się z konsekwencjami.
Tak postępuje dorosła kobieta, Meredith?
Zostałaś sama i wcale nie jesteś niezależną kobietą, spełnioną zawodowo jak ci się wydaje.
Jesteś stoczona bardziej niż ja.
Oddajesz się nawet swojemu obskurnemu współpracownikowi, co jeszcze ci zostało?
Apeluję do ciebie:
Otrząśnij się Meredith!
Nie, nie powiem jej tego.
Nie umiem jej tego powiedzieć i nie chcę burzyć jej idealnego świata.
Żyj w kuli Meredith, ale mi daj wyjść poza nią, proszę...
Matka przyglądała mi się w zamyśleniu.
Może własnie przed chwilą coś opowiadała, ale ja jak zwykle się wyłączyłam.
Może teraz czekała na moją odpowiedź.
Westchnęłam.
-Możesz mi w końcu powiedzieć, co ci leży na sercu i dać mi święty spokój? - wykrzyknęłam.
Dla matki to było jak nagły strzał.
Czekała, aż wybuchnę.
Jej pora na atak.
Wstała.
Obdarzyła mnie poważnym spojrzeniem, ilustrując mnie uprzednio od stóp do głów.
Zapomniałaś jak wyglądam Meredith?
-Dobrze Ruth, postawię sprawę jasno... Nie chcę żebyś się z nim widywała!
Wyprostowała się przede mną jak struna i skrzyżowała ręce z tyłu.
-Nie potrzebuję tu nieszczęśliwych miłości, wiesz w ogóle ile on ma lat?
Zmarszczyłam brwi.
-Czy coś zawadza na twoim idealnym życiu? - warknęłam.
Tego się nie spodziewała.
Nie zmieniła pozycji, spojrzała tylko na krótką chwilę w okno, po czym wróciła wzrokiem  do mnie.
Uśmiechnęła się.
-Dziwne co? 'O co się czepia?!' 'Ona go nie zna!' Nie pomyślałaś tak Ruth, co?
Zaniemówiłam.
Zaskoczyła mnie.
-To wszystko nie jest takie skomplikowane jak się wydaje córeczko. Nie jest...
Zaczynało we mnie buzować.
Zaraz rzucę się na nią i ją zagryzę.
Czy ona nie może mówić jaśniej.
-Do czego zmierzasz? - rzuciłam, miał być obojętny ton, ale mój głos zadrżał niespokojnie, co wywołało pewien cień satysfakcji na twarzy Meredith.
Usiadła po mojej drugiej stronie i popatrzyła na mnie tak życzliwie(?).
-Chcesz posłuchać historii?
Wzruszyłam ramionami.
Oczywiście, że chciałam, ale co miałam reagować jak rozradowany szczeniak, którego ktoś ma chęć nagle wyprowadzić na spacer.
Meredith odchrząknęła teatralnie, poprawiła się na siedzeniu i wygładziła dłońmi bordową, atłasową spódnicę.
Postanowiłam skupić myśli i wysłuchać historii Meredith, która rzekomo miała mieć coś wspólnego z Duffem.
-Poznałam kiedyś mężczyznę - zaczęła.
Cóż, takiego tonu satysfakcji też jeszcze nie znałam, ale był przyjemny i interesujący(?).
Oparłam głowę o oparcie kanapy i wsłuchiwałam się w słowa mojej rodzicielki, która dawała mi teraz poczucie bezpiecznego azylu.
To nowość, zapragnęłam więc słuchać.
-Był bardzo przystojny, inteligentny, interesujący...No i wdałam się w romans, bez namysłu, ale co ja ci będę opowiadać.
Spojrzała w moją stronę.
Zamrugałam porozumiewawczo, aby dać jej znak, że słucham.
To było interesujące...
-Przechodząc do rzeczy... Ten mężczyzna... - zatrzymała się na chwilę i spojrzała w górę.
Uspokajała myśli?
-Ruth, on się nazywał Arthur... Arthur McKagan.
Drgnęłam na dźwięk znajomego nazwiska.
Meredith odebrała moją reakcję uśmiechem.
Sprawiałam jej satysfakcję moimi emocjami, tak?
-Brzmi znajomo, co? Więc teraz już jestem na sto procent pewna, że się nie pomyliłam. Wyrósł chłopak co prawda. Taki męski się zrobił i...
-Mamo! - krzyknęłam, a potem natychmiast zatkałam usta rękami.
To mi się wyrwało.
Miałam nie pokazywać emocji!
Jednak cała drżałam, chcę dowiedzieć się więcej...
Meredith, błagam...
-Ruth - powiedziała spokojnie, zbliżając się do mnie.
Pozwoliłam się nawet objąć, chociaż dało się odczuć między nami wyraźny dystans.
-Arthur McKagan to ojciec tego... Jak on miał... Michael?
Zamurowało mnie jakby.
Odsunęłam się od Meredith, osunęłam się na brzeg kanapy i wpatrywałam się w matkę, jakby była najciekawszym obiektem na świecie.
-Zdziwiona co? No tak... Nie zdawałaś sobie sprawy, że świat jest tak mały... Tak Ruth, miałam romans z żonatym mężczyzną, który miał w dodatku ośmioro dzieci. Ale nie wiedziałam... Z początku nie wiedziałam... - Meredith mówiła to jakby z żalem...
Tylko do kogo ten żal, Meredith...
-A potem... Poznałam Mandy McKagan, poznałam Marie McKagan, Bruce'a, Iris - oni byli najstarsi, tak dużo rozumieli.
Meredith przytknęła plastikową dłoń do policzka.
Czy ona otarła niewidzialną łzę?
Meredith, sztuczny smutek nie pomoże mi ci współczuć...
-A teraz musisz płacić za moje błędy...
I teraz się pogubiłam...
Spojrzałam na nią zdezorientowana.
-Mieszkali wtedy w naszym mieście, to znaczy tam, gdzie mieszkaliśmy, my i tata. Byłaś wtedy bardzo mała i on... On też był mały, co prawda starszy od ciebie, chyba o cztery lata, prawda? Ruth, Mandy mi kiedyś przyrzekła, że zniszczy mnie... Mnie, moje życie i moją rodzinę tak jak ja zniszczyłam jej szczęście... - powiedziała wszystko na jednym wdechu, a potem westchnęła, jakby zwalając z siebie cały ciężar i oparła się plecami o oparcie kanapy, twarz zwróciła ku górze i nie odzywała się już więcej.
Może czekała na moje pytania...
Nie wiem, ale wiem jedno.
Nie rozumiałam tej całej historii. Była tak niewiarygodna, ale zbyt skomplikowana, żeby zmyślić ją na poczekaniu. Musiało być również coś jeszcze, bo szczęściem Meredith nie było szczęście Mandy McKagan i to było widać na pierwszy rzut oka. Dla niej szczęściem nie była rodzina, tylko praca...
Ale nie pora na takie rozmyślania i na żadne dochodzenia...
To było zaskoczenie i ciekawość, ale chyba wolałam tego nie usłyszeć, bo już sama nie wiedziałam co mam myśleć.
-Nic nie powiesz? - zapytała Meredith, nie zmieniając pozycji i nawet na mnie nie patrząc.
-Twierdzisz, że Du... Michale spełnia życzenie swojej matki?
-Nie wiem... Co jeśli tak...
Poczułam ukłucie w sercu.
Co jeśli tak?
To wszystko.
Te słowa, gesty, pocałunki i...
Te prezenty i te...
Ach, do cholery to nie jest serial telewizyjny!
Takie rzeczy nie zdarzają się naprawdę, nie w prawdziwym świecie.
Obudź się Meredith!
Wstałam.
-Wybierasz się gdzieś? - zapytała zupełnie innym tonem.
Popatrzyłam na nią dziwnie.
-Tak - odpowiedziałam pewnie.
-Idziesz do niego?
No nie, miarka się przebrała.
-Co jeśli tak? - skrzyżowałam ręce na piersiach.
Czułam się jak dziecko, tylko że byłam przesłuchiwana i prześwietlana jak największy zbrodniarz.
Poddawana torturom wzrokiem.
To też po niej odziedziczyłam i robiłam to ludziom...
Przysięgam, nigdy więcej!
-Boisz się, że twoja cudowna historia wyjdzie na jaw? - powiedziałam spokojnie, przesuwając się powolnymi ruchami w stronę drzwi.
-Nie interesuję mnie co o tym myślisz, nie interesuje mnie twoje zdanie o tym wszystkim, ale powiem ci jedno. Masz absolutny zakaz spotykania się z nim, żadnych rozmów, żadnych spotkań, nic! - wykrzyknęła i podniosła się natychmiast z miejsca.
Stanęła obok mnie i posłała mi gniewne spojrzenie.
Tego było już za wiele.
Poznałam trzy nowe oblicza mojej matki, musiałam się ulotnić, ale czułam się niestabilnie.
Byłam zbyt rozdarta pomiędzy światem zwykłych śmiertelników, a światem mojej matki - wyidealizowanym i ukształtowanym tak, jak sobie tego  życzyła.
Zbyt dużo czasu spędziłam z toksyczną Meredith.
Ta cała historia przytłoczyła mnie podwójnie, nie wiedziałam co mam myśleć, ale poczułam coś.
Jakiś znak.
Wyczekiwany impuls.
Byłam gotowa do działania.
Wszystko, co matka mi dziś powiedziała zmierzało tylko do jednego.
Zaplanowała to sobie.
Zaplanowała sobie moje życie, a w nim nie było jego.
Nie było nieidealnego nasienia, siejącego spojrzenie dawnego mężczyzny, który wypalił się zapewne, dlatego przestała go dostrzegać.
Meredith nie wchodzi dwa razy do tej samej rzeki i nie rzuca się na głęboką wodę.
Przejrzałam ją już dawno, ale brakowało mi odwagi dać jej to do zrozumienia.
-Świetny plan - powiedziałam obojętnie i przemknęłam obok niej z ignorancją, kierując się do wyjścia.
Meredith wypuściła nerwowym gestem powietrze z płuc.
-On nie jest dla ciebie!
-Skończyłaś, czy coś jeszcze? - obróciłam się przez ramię.
-Gdzieś się wybierasz.
Przytaknęłam.
-Już pytałaś...
-Przed chwilą płakałaś! - skrzyżowała ręce na piersiach i spojrzała na mnie z powagą. W jej plastikowych oczach dostrzegłam istny ogień, który w dodatku podsycałam.
Odwróciłam się od niej i ruszyłam dalej w stronę drzwi.
Został mi taki mały dystans, ale świat nagle jakby zwolnił, a mój korytarz stał się najdłuższy na świecie.
Meredith wyminęła mnie nagle, skierowała się w tą samą stronę co ja. Przystanęła przy drzwiach, zastąpiła je swoim ciałem i obróciła się do mnie z triumfalnym uśmiechem.
Była chora!
Co ona wyprawia?!
-Dobrze, córeczko - powiedziała ironicznie - zanim wyjdziesz, powiedz mi jeszcze co tam w szkole?
Czuję, że ta rozmowa nie brnie w dobrym kierunku.
Wzruszyłam ramionami.
-A co ma być... - powiedziałam, starając się jak najlepiej udawać obojętność.
-No nie wiem... Może ty być wiedziała, gdybyś... Zdecydowała się tam w końcu wybrać?!
Moje serce przyspieszyło.
Czy ja zaczęłam odczuwać uczucie stresu?
Spojrzałam na nią dziwnie, starając się zachować spokój i mieć wszystko pod kontrolą.
-Jak to, o co ci teraz chodzi... Przecież Glenn...
Meredith parsknęła nagle niepohamowanym śmiechem.
-Glenn? Błagam, nie kompromituj się już dziecko! Wszystko wiem! Myślisz, że jestem głupia?
Nie, myślę, że jesteś chora...
I to wcale nie jest śmieszne.
Sytuacja znacznie wymknęła się z pod kontroli.
-Nie byłaś w żadnej szkole! Ten taksówkarz cię krył i miał ku temu powody, ale to już nie moja sprawa, sam niech ci powie...
O co jej znów chodzi.
Po raz kolejny zaczyna jakieś niekontrolowane historie.
-Następnym razem zawiozę cię osobiście! - wysapała.
Wzruszyłam ramionami.
Zapadła chwilowa cisza.
Meredith nadal zastępowała mi drzwi i ilustrowała mnie bezczelnie.
-Mogę już wyjść - zapytałam. To miało brzmieć obojętnie, ale głos mi się łamał i nie potrafiłam tego kontrolować.
O dziwo, Meredith bez słowa odsunęła się na bok, udostępniając mi drzwi, które były jedyną ucieczką od tych tortur.
-Proszę, idź! Ale nie przychodź do mnie, jak będzie już za późno.
Wyszłam pospiesznie, nawet na nią nie patrząc.
Wystarczy.
Z resztą, co ona sobie wyobraża, czy kiedykolwiek do niej przyszłam? Czy chciałam od niej czegoś?
Nawet nie wiem czemu w moich oczach zakręciło się kilka pojedynczych łez.
Zmarszczyłam brwi, zła sama na siebie.
Zmarnowałam tylko czas.
To nie była matka.
To nie była moja matka.
Nie znam jej, nie rozumiem jej.
Nic już nie rozumiem.
Mam dość, wszystkiego już naprawdę dość!
Dość tej przeklętej tułaczki!
Szłam przed siebie pełna furii.
Trąciłam nawet jakiegoś przechodnia i poczułam nagle jakby znajomy fiołkowy zapach.
Po chwili namysłu uświadomiłam sobie, że to prawdopodobnie była Nad, ale było już niestety za późno, żeby wrócić, Nadien zniknęła za rogiem.
Ja się pogrążam.
Pogrążam swoje życie, swoim beznadziejnym zachowaniem.
Dlaczego nie mogę po prostu tak beztrosko poświęcić się innym, jak ona?
Jest idealna...
Cudowna kobieta, kochana przyjaciółka i anioł nie człowiek.
W dodatku przyjechała do mnie, a ja miałam jej teraz tyle za złe i nawet nie porozmawiałyśmy tak długo jak kiedyś, a przecież wiem, że ma nowe problemy.
Potrafię tylko opowiadać o sobie, nie słuchać innych i nie przejmować się nimi.
Zamieniam się w nią, z każdym dniem jestem bliżej...
Nie chcę się oddalać od osób, które są mi tak bardzo potrzebne...
No tak, znów samolubna świnia...
Chcę być im potrzebna, chcę być dla nich oparciem...
Chcę być dla ciebie wszystkim...
Dlatego muszę teraz z tobą porozmawiać mój kochany...
Muszę ci wszystko wyjaśnić, bo...
Szkoda czasu na kłótnie.
Życia nam nie starczy...
W dodatku, po co się kłócić i spierać, kiedy ja...
Ja cię kocham, bardzo cię kocham.

***
*Motley Crue - Home Sweet Home
*Dżem - Och Słodka

Ach,
Z góry przepraszam ze wszechobecne ewentualne wszelkiego rodzaju błędy, ale nie miałam siły już tego czytać, mam nadzieję, że nie są takie rażące i że da rade przymknąć w razie czego oko c;

Ale w sumie, to rozdział mi się podoba (na pewno bardziej od ostatniego).
Starałam się go w miarę dopracować, no ale chyba to poskutkowało i w końcu wstawiam coś w miarę sensownego.




Miłego czytania.


2 komentarze:

  1. Rozdział jak zwykle świetny i ciekawy. No kocham, kocham, kocham! :))

    Ruth... Ona musi to naprawić, no. ;-; Ta cała sytuacja nie jest za fajna i musi się wszystko wyrównać. Strasznie mi smutno po przeczytaniu rozdziału, ale okej.
    Meredith... O boże. Co się stało tej kobiecie? ;-;

    Jejku no. Zawsze czekam na Twoje rozdziały z niesamowitą niecierpliwością, ale na ten, który będzie kolejny z naprawdę wyjątkową niecierpliwością. Żeby się wszystko wyjaśniło, no.
    Życzę Ci Kochana dużo weny i lecę teraz na drugiego bloga :)) Pozdrawiam C:

    OdpowiedzUsuń
  2. Meredith... jesteś suką. Jesteś podłą zimną suką i próbujesz zrobić ze swojej córki swojego klona. Zapomnij! (Jezu, jakie dziwne rozpoczęcie komentarza, whatever! xD)
    Cieszę się, że przynajmniej Ruth przejrzała na oczy. Niech się nie zadręcza tą dawną historią miłosną swojej matki (a właśnie, zaskoczyłaś mnie tym pomysłem, propsy się należą!).. Jestem pewna, że Duff szczerze kocha dziewczynę i będzie miał jeszcze wiele okazji, żeby jej to udowodnić.
    Dalej...
    'Głupiutka jesteś, ale napiszę o tobie chyba piosenkę...' - no tak jak pisałam wcześniej, Nadien to taka cudowna, urocza dziewczynka.. A ich wątek miłosny to cud, miód i malina. Przy niej Axl zachowuje się nie jak skurczybyk, ale jako czuły, wrażliwy facet. I to mi się podoba!
    No a Baz i Michie szaleją, mrrr. Seks w szpitalu xD Chciałabym zobaczyć (zazdrosną?) minę Richarda, hahaha. Mniejsza z tym. Niech młodzi szaleją. Pozwalam im xD
    Także tego.. chcemy więcej zajebista istoto! ; *

    OdpowiedzUsuń