poniedziałek, 24 lutego 2014

Rozdział XIX

Dlaczego to powiedziałam?
Przecież zupełnie co innego miałam na myśli.
Chciałam tylko...
Chciałam powiedzieć Nadien...
To niemożliwe...
Wszystko nie tak...
To zupełnie niemożliwe, żeby ten rudzielec się w niej zakochał.
Kocham moją przyjaciółkę i muszę ją chronić.
Boże...
Co ja narobiłam...
Niepotrzebnie ją z nimi zostawiałam, w ogóle niepotrzebnie ją z nimi poznawałam...
I ten koncert...
Ledwo przyjechała, a ja, jak na najlepszą przyjaciółkę przystało, narażam ją na serię niebezpieczeństw.
Jestem beznadziejna...
Ustałam przy ścianie, przyparta jakby moim wewnętrznym monologiem. Oparłam się o nią i odchyliłam głowę do tyłu, szlochając głośno.
Duff kocham cię...
Dlaczego tam nie zostałam?
Dlaczego nie przytuliłam go...
Nie wytłumaczyłam mu wszystkiego...
Przecież on mnie po prostu źle zrozumiał.
Objęłam się ramionami i skierowałam w stronę swojego apartamentu.
Nie wiem jakim cudem znów przebiegłam tyle pięter.
Łzy zaschły mi już na policzkach, zostawiając zlepione czarne plamy pozostałości po wczorajszym studiu piękności Nadien.
Mogłam podziwiać swoje cudowne zniekształcone oblicze w klamce.
Wyciągnęłam klucz z kieszeni skórzanej katany i modląc się, żeby Meredith nie było w środku (co prawda to skomplikowane, żeby była, ale ona zawsze jest tam, gdzie nie powinna w nieodpowiednich momentach) weszłam do środka.
Światło było zgaszone.
Nie mogła zatem tu być.
Nie zapalając go rzuciłam klucze na szafkę, zdjęłam buty i zrzuciłam z siebie kurtkę.
Szybko przemknęłam do salonu.
Skuliłam się na kanapie i pogrążona w ciemnościach, szlochając i nie panując nad łzami, objęta własnymi ramionami, przypominałam sobie jego zapach...
Co jeśli to już koniec?_________________________________________________________________________



-Czym się znów martwisz kochanie?
Axl zarzucił mi swoją kurtkę na ramiona i usiadł obok mnie.
Siedzieliśmy na balkonie jego apartamentu od jakiś dwóch godzin, rozmawiając o wszystkim i o niczym.
Jestem pewna, że nikt nigdy nie zdawał sobie sprawy, jakim on jest opiekuńczym i cudownym człowiekiem.
-Kocham cię... - wyszeptał i wtulił twarz w moje ramię.
Objęłam go za szyję i obróciłam twarz w jego stronę.
W moim oku kręciło się kilka łez i starałam się dopilnować, żeby nie spadły.
Nie chcę znów przy nim płakać i non stop pokazywać swoje słabości.
Axl uniósł delikatnie mój podbródek i spojrzał mi w oczy.
-Odpowiesz na moje pytanie?
Westchnęłam.
-Znów namieszałam Axl...
Uśmiechnął się delikatnie.
Uniósł dłoń i pogłaskał mnie delikatnie po policzku.
-Nawet nie wiesz jak... - szepnął.
Spojrzałam na niego lekko zdezorientowana.
-Nawet nie wiesz, jak namieszałaś Nadien... Jak namieszałaś w moim życiu kochanie.
Uśmiechnął się łobuzersko.
Odwzajemniłam uśmiech.
-Kocham cię Axl... - powiedziałam szeptem, jakby sama do siebie. Nie wiedziałam, że to usłyszy.
-Co mówisz?
Wywróciłam oczami.
-No powiedz jeszcze raz. Powiedz głośniej, proszę... - powiedział specjalnym tonem, przeciągając samogłoski i zrobił błagalną minę.
Patrzył na mnie z wyczekiwaniem trzepocząc rzęsami.
Parsknęłam śmiechem.
-Kocham cię! Kocham cię Axl Rose! - wykrzyknęłam.
Oczy Axla rozbłysły.
Rzucił się na mnie z wielkim uśmiechem przyklejonym do twarzy i przytulił mnie mocno.
-No... To rozumiem - mruknął.
Wtuliłam się w niego, przyłożyłam głowę do jego piersi i zaczęłam wsłuchiwać się w jego miarowy oddech i bicie serca.
Trwaliśmy tak przez chwilę i choć mogłabym w nieskończoność musiałam przerwać.
-Axl... - powiedziałam smutno.
Spojrzał na mnie z poważną miną.
-No wiem Nadien... Wiem, jutro musisz wyjechać...
Westchnęłam.
-Ale pamiętasz, co ci obiecałem - chwycił mnie za rękę.
Spojrzałam na niego zdezorientowana.
Uśmiechnął się.
-Nie pamiętasz? Obiecałem przecież, że ci nie pozwolę... Nie pozwolę ci odejść Nadien... - chwycił mnie za rękę.
Jego ciepła, delikatna dłoń pozwalała mi poczuć się stabilnie.
Byłam jak małe dziecko, schronione w ramionach kochającego rodzica.
A tego wszystkiego zawsze mi brakowało...
Po moim policzku poleciało kilka pojedynczych łez. Starłam je wierzchem dłoni i pociągnęłam nosem.
-Ale... Jak zamierzasz to zrobić? - wyjąkałam.
Axl objął mnie ramieniem, oparłam głowę o jego klatkę piersiową.
-Jeszcze nie wiem Nadien, - zgarnął mi z czoła kilka niesfornych kosmyków - ale nie pozwolę ci odejść, nie teraz... Kocham cię...
Pocałował mnie lekko w czoło.
Wtuliłam się w niego mocniej.
-Chcę, żebyś mi ufała Nadien i czuła się ze mną bezpiecznie...
Przecież się czuję Axl.
Czuję się przy tobie bardzo bezpiecznie i ufam ci w pełni.
Chwyciłam jego twarz w dłonie i złożyłam na jego ustach delikatny pocałunek.
-Eghem...
Odwróciliśmy się, reagując na chrząknięcie.
-Sorry, że tak bez pukania, czy coś, ale musimy chyba coś ustalić do jutra... hm? - Duff McKagan stał oparty o futrynę i z poważną miną przyglądał się nam spod zmrużonych powiek.
Axl skinął głową i uwolnił mnie spod swojego uścisku.
Duff uśmiechnął się blado.
Wiedział, że nie powinien może pochlebiać mi i Axlowi, ale z drugiej strony to były uprzedzenia Ruth, a Ruth powiedziała... Wszyscy już wiedzą co...
Było mi go tak strasznie żal, ale i jej było mi żal...
Gdyby to wszystko miało się skończyć to nigdy bym sobie tego nie wybaczyła...
Potrząsnęłam lekko głową, wracając na ziemię. 
Trzeba w ogóle wypluć te myśli!
-Nie przyszedłem oczywiście sam...
Spojrzałam na Duffa.
Odsunął się lekko na bok, pozwalając wejść do środka pozostałej trójce.
Axl wywrócił oczami i natrafiając na moje spojrzenie znów przysunął się bliżej i musnął lekko moje usta, nie zważając na resztę, a chłopaki jak gdyby nigdy nic usadawiali się na krzesełkach naprzeciwko nas.
Spiekłam cholernego raka spotykając się z ich spojrzeniami.
Axl uśmiechnął się łobuzersko.
-No to... eghem - zaczął Izzy Stradlin, odchrząknął teatralnie i uśmiechnął się słodko - Axl jaki jest plan?
Axl odsunął się na brzeg ławki, na której razem siedzieliśmy i udał głębokie zastanowienie.
Nastała chwila ciszy, którą rudy przerwał głośnym klaśnięciem w dłonie.
Wszyscy spojrzeliśmy na niego zdezorientowani.
-Nie ma żadnego planu! - odparł sarkastycznie.
Izzy oparł się nonszalancko o oparcie krzesełka, Slash spojrzał teatralnie ku górze, sugerując myślenie, Steven nadal pozostawał w swoim świecie, a Duff oparł głowę o opartą na stole rękę i westchnął ciężko.
Szukałam w nim śladu wczorajszego człowieka.
Szukałam dawnej iskry w jego oczach, ale wzrok miał jakiś pusty, nieobecny.
-No i co panowie? - zapytał Slash po chwili, przerywając ciszę.
-Do kiedy mamy rezerwację w hotelu? - postawił drugie pytanie Izzy, wyrywając się z zamyślenia.
-Do dziś. - odparł Axl spokojnie. 
Miałam wrażenie, że ona ma już coś dokładnie zaplanowane.
Chłopaki jednak najwidoczniej nie odnosili takiego wrażenia, bo słowa Axla jakby wlepiły ich w ziemię.
-Jak to do dziś? - powiedział nieobecny dotąd Steven i spojrzał na Axla ze zdumieniem wymalowanym na twarzy.
Twarz Axla przyozdobił cwaniacki uśmieszek.
Teraz to już byłam prawie pewna, że coś kombinuje.
-Wracamy do domku złamasy! - wykrzyknął wesoło.
Wyraz twarzy chłopaków zmienił się diametralnie. Teraz mogłam na nich dostrzec coś na pograniczu uczucia radości i ulgi.
-Wyjazd jutro? - zapytał Izzy, wstając i pakując do ust papierosa.
Axl przytaknął.
-Bez obaw, wszystko zaplanowane. Wyjazd raniutko, więc nie imprezować mi... Grzecznie ma być!
Slash parsknął śmiechem.
Pozostali chłopacy również wstali i skierowali się w stronę drzwi.
-Tonight, Tonight
I'm on my way
I'm on my way
Home sweet home*
Zanucił Slash, odwracając się do nas na chwilę. Puścił mi oczko i zniknął za drzwiami.
Odchrząknęłam.
-To jutro wyjeżdżacie?
Axl spojrzał na mnie i uśmiechnął się.
-My...
Popatrzyłam na niego zdezorientowana.
-WyjeżdżaMY - powiedział, akcentując wyraźnie ostatnią sylabę.
-Nie rozumiem... - odparłam.
Axl objął mnie ramieniem.
-Co powiesz, moja słodka na prywatną taksówkę do Waszyngtonu?
Co...
Spojrzałam na niego zdumiona.
Zamrugałam oczami.
-Naprawdę? Chcesz mnie tam odwieść?
-Yhm... - uśmiechnął się łobuzersko - Hell House jest po drodze...
Uśmiechnęłam się blado.
-Nieprawda, nie jest... No i co na to chłopaki?
-Się przejmujesz... - Axl wzruszył ramionami.
Parsknęłam śmiechem widząc jego minę.
-Och słodka...

Wołali na nią 'Hej słodka'!
To wszystko co o niej wiem.
Naprawdę wszystko co o niej wiem.*

-Wiesz co Nadien?
-Hm?
Oparłam mu głowę na piersi.
-Chciałbym mieś już te sześćdziesiąt lat i siedzieć tu z kobietą mojego życia... Patrzeć na wnuki od czasu do czasu, zapraszać do siebie dzieci na obiad... i... tak w ogóle...
Mimowolnie parsknęłam śmiechem.
Mówił to wszystko takim tonem, z taką poważną miną, że nie mogłam się pohamować.
Spojrzał na mnie z udawanym urażeniem.
-Axl błagam, co ty człowieku gadasz? - powiedziałam rozbawiona.
-No co? - Axl udawał powagę, ale widziałam, że również z trudem powstrzymywał śmiech.
-No nic... - uśmiechnęłam się.
-A wiesz, kto jest tą kobietą mojego życia? - zapytał wesoło.
-Jeszcze powiedz, że ja...
-No tak, chciałabyś - odparł, krzyżując ręce na piersi - a kto inny... - dodał po chwili ciszy.
Wzruszyłam ramionami.
-Głupiutka jesteś, ale napiszę o tobie chyba piosenkę... - zerwał się z miejsca.
Moje oczy rozbłysły.
To przecież niemożliwe...
Nie, to nie dzieje się naprawdę...
-Wiesz Axl - wstałam - dobrze, to może pisz, a ja sprawdzę co u Ruth... - zrzuciłam z siebie kurtkę i skierowałam się w stronę drzwi.
Nie mogłam tu zostać, to zbyt duże emocje i...
Jak mam się cieszyć tym wszystkim, gdy w zakamarku mojej głowy siedzi moja przyjaciółka, która teraz cierpi i...
Nie umiem jej pomóc.
-No dobrze, to idź... - Axl sięgnął po stojącą w rogu gitarę i spuścił głowę, pogrążając się w rozmyślaniach - tylko wróć jeszcze... A i Nadien!
Odwróciłam się.
-Ty chcesz mieć w przyszłości dzieci? - zapytał z rozbawieniem.
Zmarszczyłam brwi.
Co...
-A co?
-Nie no nic... - zmieszał się lekko i udał pełne zainteresowanie graniem.
Uśmiechnęłam się łobuzersko.
-Mogę już iść, czy masz dla mnie jeszcze jakieś 'życiowe' pytania?
-Nie no... Idź już, idź... Jutro rano bądź gotowa i... No tam wiesz...
Parsknęłam śmiechem.
Przekroczyłam próg drzwi i zamknęłam je za sobą, patrząc jeszcze przez chwilę na pochylonego nad gitarą Axla.
Co on sobie tam myśli w tej rudej głowie?
Uśmiechnęłam się pod nosem.
________________________________________________________________________________

-Michie...
-Yhm...
Baz głaskał mnie delikatnie po włosach.
Ten gest był cudowny.
Uspokajał mnie i zamykał w błogim niebie.
-Wiem, że to idiotyczne pytać o to, ale... Proszę, powiedz mi... dlaczego?
Westchnęłam.
Może to dobry czas aby komuś opowiedzieć...
Nie byle komu, tylko komuś, kto jest sensem mojego życia.
Otworzyłam oczy.
Uśmiechnęłam się.
Oczy Baza wpatrywały się prosto w moje z wyczekiwaniem.
Wyciągnęłam ręce ku niemu, jak małe dziecko, potrzebujące poczuć się bezpiecznie.
Może to właśnie o to chodzi...
W środku jestem tylko małym dzieckiem, potrzebującym odpowiedniej pomocy...
Potrzebuję stabilności, balansując pomiędzy niestabilnym echem mojego życia.
Baz przysunął się bliżej, a ja chwyciłam łapczywie jego ciało.
Objęłam go za szyję i przycisnęłam mocno do siebie.
-Baz... - szepnęłam - Ja się pogubiłam... Pogubiłam się, wiesz... I miałam już dość... Dość wszystkiego, ale najbardziej samej siebie... Ty ode mnie uciekłeś, ale to z mojej winy, wiem Baz. Nie tak się wtedy zachowałam i żałowałam tego. Przepraszam... - wypowiadałam ciąg słów, tłumacząc się jak małe dziecko przed ojcem.
Przeskrobałam sobie i dobrze to wiedziałam.
Ale Baz przysłuchiwał się wszystkiemu spokojnie w milczeniu. Tkwił w niekomfortowej pozycji, przyciśnięty swoim ciałem do mnie.
Zrozumiałam jedno.
Szukałam tak odlegle, a wszystko, czego potrzebowałam miałam na wyciągnięcie ręki.
To był mój błąd.
-To był impuls Baz... David tak przemawiał.
Baz oderwał się od mojego ciała i spojrzał na mnie zdezorientowany.
-Jaki David?
Wywróciłam oczami.
Sięgnęłam do szuflady i wyjęłam z niej odtwarzacz w którym tkwiła kaseta Pink Floyd i pomachałam nią Bazowi przed oczami.
Opadł na krzesełko.
-Floydzi? Chyba nie powinnaś ich słuchać... Nie uważasz, że są trochę, no... Za ciężcy? Nie bierz tego co tworzyli do siebie... Wiesz przecież, to ćpuny, po LSD, no kto wie co Waters i reszta mieli na myśli... Nie mam racji hę?
Westchnęłam.
Och Baz...
Czy ja nie jestem taka sama?
Ćpunka.
No i co w związku ze mną autor miał na myśli, hę?
Baz, Baz, Baz...
-To co w takim razie pan poleca, panie BAZ NIE MAM RACJI, HĘ?
Baz wywrócił oczami, po czym udał głębokie zamyślenie.
Podparł głowę o rękę opartą na kolanie.
-Hm... Może Skid Row?
Parsknęłam śmiechem.
-No nie wiem...
-Podobno fajnego mają wokalistę, - Baz poruszył zabawnie brwiami - przystojny nawet - wyszczerzył zęby w uśmiechu.
-Chodź do mnie, przystojny wokalisto - wyciągnęłam ręce ku niemu i uśmiechnęłam się łobuzersko.
Odwzajemnił uśmiech.
-No, no... Już lecę!
Naparł na mnie całym ciałem.
Objęłam go za szyję.
Odszukał wargami moich ust i obdarzył mnie gorącym pocałunkiem.
Oddawałam go zachłannie.
Jedną rękę wplotłam w jego włosy, a drugą zaczęłam gładzić jego plecy, przyciskając go bardziej do siebie.
Baz schodził z pocałunkami coraz niżej.
Teraz obcałowywał moją szyję, ramiona, obojczyki. W końcu doszedł do dekoltu.
Zatrzymał się na chwilę, po czym wrócił z powrotem do moich ust.
Wpiłam się w jego wargi z utęsknieniem.
Jego dłonie, wyrwane  moich objęć, wślizgnęły się pod ohydną, szpitalną koszulę i odnalazły moje piersi.
Zaczął je głaskać, powoli, okrężnymi ruchami i delikatnie ściskać, dostarczając mi ogromnej rozkoszy.
Cieszył mnie jego dotyk.
Odchyliłam głowę do tyłu, a Baz znów powrócił do obcałowywania mojej szyi, nie przestając pieścić moich piersi.
-Michelle... - szepnął rozbawiony.
Uniosłam głowę i spojrzałam na niego lekko zdezorientowana.
Uśmiechnął się łobuzersko i nachylił nad moim uchem.
-Uprawiałaś kiedyś seks w szpitalu?
Parsknęłam śmiechem.
-Nie... Chyba nie... - odwzajemniłam łobuzerski uśmiech.
-A chcesz?
Baz musnął moje usta, ścisnął mocniej moje piersi, sprawiając, że zadrżałam lekko i  już pchał swoje rozgrzane ciało na łóżko, ale w tym właśnie przeklętym momencie drzwi sali otworzyły się z przeraźliwym skrzypnięciem.
-Michelle wywalczyłem! Termin operacji na jutro!
Nie zadziwiająca była ta nagła zmiana miny ciemnowłosego chłopaka, który przed chwilą stanął w drzwiach z entuzjazmem , zmienionym teraz w wielkie zdziwienie.
Baz ze zmarszczonymi brwiami i lekkim naburmuszeniem, wywołującym mój śmiech, wycofał ręce spod mojej koszuli, puścił mi oczko i odrzucając włosy do tyłu obrócił się w stronę Richarda z poważną miną.
-Panie Harvey, ja bardzo przepraszam... Co prawda mieliśmy z moją żoną - tu spojrzał na mnie, a ja uśmiechnęłam się delikatnie - niemałe problemy, ale teraz prosimy bardzo o chwilę spokoju. Dziękujemy, że wstawił się pan za nami i za wszystko, co pan dla nas robi. To bardzo, bardzo miłe. - Baz spojrzał w moją stronę i poruszył brwiami charakterystycznie.
Z trudem powstrzymywałam śmiech.
-Ale teraz, panie Harvey... - kontynuował - Proszę dać mi spędzić z moją żoną  trochę czasu razem... Ja wiem, że to jest szpital, ale tak... Sam na sam... Chociaż trochę. Pan rozumie, co mam na myśli? - zwrócił się do Ricka z powagą.
Ten stał jak wryty, a gdy najwidoczniej przyjął, że Baz skończył swoją wypowiedź, skinął tylko głową  i szepcząc ledwo słyszalne 'przepraszam', wyszedł z sali, zamykając za sobą drzwi.
Baz spojrzał na mnie z miną wyrażającą triumf.
Parsknęłam śmiechem.
Westchnął, po czym natychmiast zerwał się z miejsca i naparł na mnie swoim ciałem.
Objęłam go za szyję, a on, uwalniając mnie spod jakiegoś starego, szpitalnego koca, znów wsunął swoje ręce pod koszulę, powodując znajome uczucie rozkoszy i lekkie drżenie.
Spojrzał mi w oczy i uśmiechnął się łobuzersko.
-No...  Na czym my to...
________________________________________________________________________________

Oślepiające światło obmyło ze mnie pozostałości snu.
Otworzyłam oczy.
Czuję w sobie pustkę, której nie da rady niczym wypełnić.
Ona mi tak bardzo doskwiera...
To boli.
Czuję się zbyt niekomfortowo.
Nienawidzę żyć w niepewności, kiedy nie wiem co będzie dalej i następne chwile są tylko oczekiwaniem. Wtedy powinno się po prostu działać, ale teraz brakowało jakieś pobudki do działania. Małego impulsu.
-Ruth...
Szept.
Jakaś postać przysłoniła strugę światła, przysiadając na oparciu kanapy.
-Dobrze się czujesz?
Przyłożyła mi zimną, delikatną jak z jedwabiu dłoń do czoła i mówi tak z troską, jak nigdy.
Nie rozpoznaję tego głosu, chodź dobrze wiem kim jest.
Właściwie to po prostu nie chcę, żeby tak mówiła.
Obcy ton bliskiej mi osoby, która właściwie jest i tak bardzo daleka.
Nie potrzebuję więcej zmian.
Nie przyznam przecież, że sama się prosiłam. Potrzebowałam impulsu, ale... Nie takiego.
Nie ciebie tu chciałam Meredith!
-Nic mi nie jest... - odsunęłam się od niej jak oparzona.
Meredith zatrzymała się jakby na chwilę, po czym ruchem, przypominającym zginającą się w pół sztuczną kukłę, spuściła głowę w dół, wlepiając plastikowe oczy w podłogę, a potem znów uniosła głowę z uklejonymi w sztywny kłąb włosami i popatrzyła pustym wzrokiem na mnie.
Taka właśnie była, sztuczna, sztywna... Każdy ruch przypominał tanią ceremonię, brakowało tylko oklasków.
Nieprawda, że jej nie kochałam i  że nie miałam do niej szacunku.
Ja tylko bronię się przed tym uczuciem, bo bardzo trudno mi reagować emocjonalnie na ten płynący od niej chłód.
Nieprawda, że wcale nie nazywam ją mamą i mamusią, ja po prostu nie potrafię się do tego przyznać sama przed sobą, że... brakuje mi ciepła.
Może dlatego jestem taką zimną suką, która potrafi tylko ranić bliskie osoby...
To był ten impuls?
Dzięki Meredith, mogę już iść?
-To on... - stwierdziła równo z zakończeniem mojego wewnętrznego monologu, jakby czytała mi w myślach.
Cholera, jeszcze tego brakowało.
-To on ci coś zrobił? - postawiła pytanie, które było raczej stwierdzeniem, dlatego postanowiłam je ignorować.
Dlaczego nie mogę usiąść z nią i porozmawiać jak matka z córką, człowiek z człowiekiem, osoba normalną z osobą normalną.
Dlaczego?
Bo my nie jesteśmy normalne.
Ta zimna kobieta, wychowała zimną córkę, a ja na siłę broniłam się przed tym, żeby nie być jak ona.
Teraz wszystko wychodzi na jaw.
Spojrzałam na Meredith spod zmrużonych powiek.
Może zboczyłam trochę z przedziwnego tematu 'naszej rozmowy'. Właściwie to nawet byłam jakby nieobecna.
Czy dam radę ulotnić się stąd ciałem, a nie tylko umysłem?
-Ja wszystko wiem Ruth... Wszystko już wiem...
Meredith zamrugała plastikowymi oczami z wyrazem żalu na karminowych ustach i przekręciła zgrabnie główkę w bok.
Westchnęłam.
Umieściłam głowę między kolanami i złapałam się na nią.
W tej bezpieczniej pozycji postanowiłam przetrwać dziwne wyżalenia matki.
Skąd ona się nagle urwała i o co jej chodzi?
Nic nie rozumiałam...
Może powinnam skupić się na tym co do mnie mówi, ale miałam naprawdę ważniejsze sprawy na głowie.
No tak...
Chciałam z nią kiedyś normalnie rozmawiać, a nie potrafię jej nawet wysłuchać...
Znajome prawda?
Jestem do niej tak przeraźliwie podobna, dlaczego wcześniej tego nie zauważyłam?
-To przez niego płakałaś, prawda? - znów stwierdzenie.
O co ci chodzi Meredith?
Chyba za dużo się odzywasz...
No i mylisz się, nie przez niego płaczę.
Płaczę przez siebie!
Przez swoją beznadziejność. Zniszczyłam coś, co tak trudno budowałam, jednym głupim słowem.
To właśnie to jest nasze kolejne podobieństwo, ale wiesz co?
Ja chcę to naprawić i chyba właśnie to nas trochę od siebie odróżnia.
Cieszę się chociaż z tego.
Plastikowa ręka wędruje na mój policzek.
O nie!
Tego już za wiele!
Nie masz co robić Meredith? Nie masz więcej pracy?
Boże...
Dlaczego jej tego po prostu nie powiem, dlaczego tłumię to w sobie i czuję blokadę, która nie pozwala mi wydusić słowa w jej obecności.
-Ruth posłuchaj...
Dobrze, chyba masz rację, powinnam słuchać...
Powinnam więcej słuchać.
-On nie jest facetem dla ciebie...
Co...
Ona w ogóle wie, o kim mówi?
'Wyjęłam' głowę z pomiędzy swoich kolan, wyprostowałam nogi i spojrzałam na nią spode łba.
Moja matka będzie mi tłumaczyć, kto jest FACETEM DLA MNIE, no cóż to zrozumiałe...
W końcu jest moją matką, a ja jej córką...
Ale...
Do jasnej cholery, nigdy o niczym nie rozmawiałyśmy, jak ja mam jej niby słuchać?
Nie chcę jej słuchać, chcę sama poznawać życie i nie jako jakaś zbuntowana, nieszczęśliwa nastolatka - WSZYSTKO WIEM NIE MUSISZ MI MÓWIĆ...
Ja chcę żyć Meredith!
Proszę, pozwól mi żyć, chociaż sama nie umiałaś...
Patrząc na to z innej strony:
Dlaczego mam słuchać rad kobiety, która zostawiła ojca swojego jedynego dziecka, tylko dlatego, że nie pasował do jej utartych schematów, dlaczego w ogóle pojawiło się dziecko, przecież to od początku nie miało szansy przetrwania. No i właściwie dużo czasu zajęło jej te szukanie odpowiedniego mężczyzny. Dowartościowywała się rozbijając po drodze tysiące rodzin i nie licząc się z konsekwencjami.
Tak postępuje dorosła kobieta, Meredith?
Zostałaś sama i wcale nie jesteś niezależną kobietą, spełnioną zawodowo jak ci się wydaje.
Jesteś stoczona bardziej niż ja.
Oddajesz się nawet swojemu obskurnemu współpracownikowi, co jeszcze ci zostało?
Apeluję do ciebie:
Otrząśnij się Meredith!
Nie, nie powiem jej tego.
Nie umiem jej tego powiedzieć i nie chcę burzyć jej idealnego świata.
Żyj w kuli Meredith, ale mi daj wyjść poza nią, proszę...
Matka przyglądała mi się w zamyśleniu.
Może własnie przed chwilą coś opowiadała, ale ja jak zwykle się wyłączyłam.
Może teraz czekała na moją odpowiedź.
Westchnęłam.
-Możesz mi w końcu powiedzieć, co ci leży na sercu i dać mi święty spokój? - wykrzyknęłam.
Dla matki to było jak nagły strzał.
Czekała, aż wybuchnę.
Jej pora na atak.
Wstała.
Obdarzyła mnie poważnym spojrzeniem, ilustrując mnie uprzednio od stóp do głów.
Zapomniałaś jak wyglądam Meredith?
-Dobrze Ruth, postawię sprawę jasno... Nie chcę żebyś się z nim widywała!
Wyprostowała się przede mną jak struna i skrzyżowała ręce z tyłu.
-Nie potrzebuję tu nieszczęśliwych miłości, wiesz w ogóle ile on ma lat?
Zmarszczyłam brwi.
-Czy coś zawadza na twoim idealnym życiu? - warknęłam.
Tego się nie spodziewała.
Nie zmieniła pozycji, spojrzała tylko na krótką chwilę w okno, po czym wróciła wzrokiem  do mnie.
Uśmiechnęła się.
-Dziwne co? 'O co się czepia?!' 'Ona go nie zna!' Nie pomyślałaś tak Ruth, co?
Zaniemówiłam.
Zaskoczyła mnie.
-To wszystko nie jest takie skomplikowane jak się wydaje córeczko. Nie jest...
Zaczynało we mnie buzować.
Zaraz rzucę się na nią i ją zagryzę.
Czy ona nie może mówić jaśniej.
-Do czego zmierzasz? - rzuciłam, miał być obojętny ton, ale mój głos zadrżał niespokojnie, co wywołało pewien cień satysfakcji na twarzy Meredith.
Usiadła po mojej drugiej stronie i popatrzyła na mnie tak życzliwie(?).
-Chcesz posłuchać historii?
Wzruszyłam ramionami.
Oczywiście, że chciałam, ale co miałam reagować jak rozradowany szczeniak, którego ktoś ma chęć nagle wyprowadzić na spacer.
Meredith odchrząknęła teatralnie, poprawiła się na siedzeniu i wygładziła dłońmi bordową, atłasową spódnicę.
Postanowiłam skupić myśli i wysłuchać historii Meredith, która rzekomo miała mieć coś wspólnego z Duffem.
-Poznałam kiedyś mężczyznę - zaczęła.
Cóż, takiego tonu satysfakcji też jeszcze nie znałam, ale był przyjemny i interesujący(?).
Oparłam głowę o oparcie kanapy i wsłuchiwałam się w słowa mojej rodzicielki, która dawała mi teraz poczucie bezpiecznego azylu.
To nowość, zapragnęłam więc słuchać.
-Był bardzo przystojny, inteligentny, interesujący...No i wdałam się w romans, bez namysłu, ale co ja ci będę opowiadać.
Spojrzała w moją stronę.
Zamrugałam porozumiewawczo, aby dać jej znak, że słucham.
To było interesujące...
-Przechodząc do rzeczy... Ten mężczyzna... - zatrzymała się na chwilę i spojrzała w górę.
Uspokajała myśli?
-Ruth, on się nazywał Arthur... Arthur McKagan.
Drgnęłam na dźwięk znajomego nazwiska.
Meredith odebrała moją reakcję uśmiechem.
Sprawiałam jej satysfakcję moimi emocjami, tak?
-Brzmi znajomo, co? Więc teraz już jestem na sto procent pewna, że się nie pomyliłam. Wyrósł chłopak co prawda. Taki męski się zrobił i...
-Mamo! - krzyknęłam, a potem natychmiast zatkałam usta rękami.
To mi się wyrwało.
Miałam nie pokazywać emocji!
Jednak cała drżałam, chcę dowiedzieć się więcej...
Meredith, błagam...
-Ruth - powiedziała spokojnie, zbliżając się do mnie.
Pozwoliłam się nawet objąć, chociaż dało się odczuć między nami wyraźny dystans.
-Arthur McKagan to ojciec tego... Jak on miał... Michael?
Zamurowało mnie jakby.
Odsunęłam się od Meredith, osunęłam się na brzeg kanapy i wpatrywałam się w matkę, jakby była najciekawszym obiektem na świecie.
-Zdziwiona co? No tak... Nie zdawałaś sobie sprawy, że świat jest tak mały... Tak Ruth, miałam romans z żonatym mężczyzną, który miał w dodatku ośmioro dzieci. Ale nie wiedziałam... Z początku nie wiedziałam... - Meredith mówiła to jakby z żalem...
Tylko do kogo ten żal, Meredith...
-A potem... Poznałam Mandy McKagan, poznałam Marie McKagan, Bruce'a, Iris - oni byli najstarsi, tak dużo rozumieli.
Meredith przytknęła plastikową dłoń do policzka.
Czy ona otarła niewidzialną łzę?
Meredith, sztuczny smutek nie pomoże mi ci współczuć...
-A teraz musisz płacić za moje błędy...
I teraz się pogubiłam...
Spojrzałam na nią zdezorientowana.
-Mieszkali wtedy w naszym mieście, to znaczy tam, gdzie mieszkaliśmy, my i tata. Byłaś wtedy bardzo mała i on... On też był mały, co prawda starszy od ciebie, chyba o cztery lata, prawda? Ruth, Mandy mi kiedyś przyrzekła, że zniszczy mnie... Mnie, moje życie i moją rodzinę tak jak ja zniszczyłam jej szczęście... - powiedziała wszystko na jednym wdechu, a potem westchnęła, jakby zwalając z siebie cały ciężar i oparła się plecami o oparcie kanapy, twarz zwróciła ku górze i nie odzywała się już więcej.
Może czekała na moje pytania...
Nie wiem, ale wiem jedno.
Nie rozumiałam tej całej historii. Była tak niewiarygodna, ale zbyt skomplikowana, żeby zmyślić ją na poczekaniu. Musiało być również coś jeszcze, bo szczęściem Meredith nie było szczęście Mandy McKagan i to było widać na pierwszy rzut oka. Dla niej szczęściem nie była rodzina, tylko praca...
Ale nie pora na takie rozmyślania i na żadne dochodzenia...
To było zaskoczenie i ciekawość, ale chyba wolałam tego nie usłyszeć, bo już sama nie wiedziałam co mam myśleć.
-Nic nie powiesz? - zapytała Meredith, nie zmieniając pozycji i nawet na mnie nie patrząc.
-Twierdzisz, że Du... Michale spełnia życzenie swojej matki?
-Nie wiem... Co jeśli tak...
Poczułam ukłucie w sercu.
Co jeśli tak?
To wszystko.
Te słowa, gesty, pocałunki i...
Te prezenty i te...
Ach, do cholery to nie jest serial telewizyjny!
Takie rzeczy nie zdarzają się naprawdę, nie w prawdziwym świecie.
Obudź się Meredith!
Wstałam.
-Wybierasz się gdzieś? - zapytała zupełnie innym tonem.
Popatrzyłam na nią dziwnie.
-Tak - odpowiedziałam pewnie.
-Idziesz do niego?
No nie, miarka się przebrała.
-Co jeśli tak? - skrzyżowałam ręce na piersiach.
Czułam się jak dziecko, tylko że byłam przesłuchiwana i prześwietlana jak największy zbrodniarz.
Poddawana torturom wzrokiem.
To też po niej odziedziczyłam i robiłam to ludziom...
Przysięgam, nigdy więcej!
-Boisz się, że twoja cudowna historia wyjdzie na jaw? - powiedziałam spokojnie, przesuwając się powolnymi ruchami w stronę drzwi.
-Nie interesuję mnie co o tym myślisz, nie interesuje mnie twoje zdanie o tym wszystkim, ale powiem ci jedno. Masz absolutny zakaz spotykania się z nim, żadnych rozmów, żadnych spotkań, nic! - wykrzyknęła i podniosła się natychmiast z miejsca.
Stanęła obok mnie i posłała mi gniewne spojrzenie.
Tego było już za wiele.
Poznałam trzy nowe oblicza mojej matki, musiałam się ulotnić, ale czułam się niestabilnie.
Byłam zbyt rozdarta pomiędzy światem zwykłych śmiertelników, a światem mojej matki - wyidealizowanym i ukształtowanym tak, jak sobie tego  życzyła.
Zbyt dużo czasu spędziłam z toksyczną Meredith.
Ta cała historia przytłoczyła mnie podwójnie, nie wiedziałam co mam myśleć, ale poczułam coś.
Jakiś znak.
Wyczekiwany impuls.
Byłam gotowa do działania.
Wszystko, co matka mi dziś powiedziała zmierzało tylko do jednego.
Zaplanowała to sobie.
Zaplanowała sobie moje życie, a w nim nie było jego.
Nie było nieidealnego nasienia, siejącego spojrzenie dawnego mężczyzny, który wypalił się zapewne, dlatego przestała go dostrzegać.
Meredith nie wchodzi dwa razy do tej samej rzeki i nie rzuca się na głęboką wodę.
Przejrzałam ją już dawno, ale brakowało mi odwagi dać jej to do zrozumienia.
-Świetny plan - powiedziałam obojętnie i przemknęłam obok niej z ignorancją, kierując się do wyjścia.
Meredith wypuściła nerwowym gestem powietrze z płuc.
-On nie jest dla ciebie!
-Skończyłaś, czy coś jeszcze? - obróciłam się przez ramię.
-Gdzieś się wybierasz.
Przytaknęłam.
-Już pytałaś...
-Przed chwilą płakałaś! - skrzyżowała ręce na piersiach i spojrzała na mnie z powagą. W jej plastikowych oczach dostrzegłam istny ogień, który w dodatku podsycałam.
Odwróciłam się od niej i ruszyłam dalej w stronę drzwi.
Został mi taki mały dystans, ale świat nagle jakby zwolnił, a mój korytarz stał się najdłuższy na świecie.
Meredith wyminęła mnie nagle, skierowała się w tą samą stronę co ja. Przystanęła przy drzwiach, zastąpiła je swoim ciałem i obróciła się do mnie z triumfalnym uśmiechem.
Była chora!
Co ona wyprawia?!
-Dobrze, córeczko - powiedziała ironicznie - zanim wyjdziesz, powiedz mi jeszcze co tam w szkole?
Czuję, że ta rozmowa nie brnie w dobrym kierunku.
Wzruszyłam ramionami.
-A co ma być... - powiedziałam, starając się jak najlepiej udawać obojętność.
-No nie wiem... Może ty być wiedziała, gdybyś... Zdecydowała się tam w końcu wybrać?!
Moje serce przyspieszyło.
Czy ja zaczęłam odczuwać uczucie stresu?
Spojrzałam na nią dziwnie, starając się zachować spokój i mieć wszystko pod kontrolą.
-Jak to, o co ci teraz chodzi... Przecież Glenn...
Meredith parsknęła nagle niepohamowanym śmiechem.
-Glenn? Błagam, nie kompromituj się już dziecko! Wszystko wiem! Myślisz, że jestem głupia?
Nie, myślę, że jesteś chora...
I to wcale nie jest śmieszne.
Sytuacja znacznie wymknęła się z pod kontroli.
-Nie byłaś w żadnej szkole! Ten taksówkarz cię krył i miał ku temu powody, ale to już nie moja sprawa, sam niech ci powie...
O co jej znów chodzi.
Po raz kolejny zaczyna jakieś niekontrolowane historie.
-Następnym razem zawiozę cię osobiście! - wysapała.
Wzruszyłam ramionami.
Zapadła chwilowa cisza.
Meredith nadal zastępowała mi drzwi i ilustrowała mnie bezczelnie.
-Mogę już wyjść - zapytałam. To miało brzmieć obojętnie, ale głos mi się łamał i nie potrafiłam tego kontrolować.
O dziwo, Meredith bez słowa odsunęła się na bok, udostępniając mi drzwi, które były jedyną ucieczką od tych tortur.
-Proszę, idź! Ale nie przychodź do mnie, jak będzie już za późno.
Wyszłam pospiesznie, nawet na nią nie patrząc.
Wystarczy.
Z resztą, co ona sobie wyobraża, czy kiedykolwiek do niej przyszłam? Czy chciałam od niej czegoś?
Nawet nie wiem czemu w moich oczach zakręciło się kilka pojedynczych łez.
Zmarszczyłam brwi, zła sama na siebie.
Zmarnowałam tylko czas.
To nie była matka.
To nie była moja matka.
Nie znam jej, nie rozumiem jej.
Nic już nie rozumiem.
Mam dość, wszystkiego już naprawdę dość!
Dość tej przeklętej tułaczki!
Szłam przed siebie pełna furii.
Trąciłam nawet jakiegoś przechodnia i poczułam nagle jakby znajomy fiołkowy zapach.
Po chwili namysłu uświadomiłam sobie, że to prawdopodobnie była Nad, ale było już niestety za późno, żeby wrócić, Nadien zniknęła za rogiem.
Ja się pogrążam.
Pogrążam swoje życie, swoim beznadziejnym zachowaniem.
Dlaczego nie mogę po prostu tak beztrosko poświęcić się innym, jak ona?
Jest idealna...
Cudowna kobieta, kochana przyjaciółka i anioł nie człowiek.
W dodatku przyjechała do mnie, a ja miałam jej teraz tyle za złe i nawet nie porozmawiałyśmy tak długo jak kiedyś, a przecież wiem, że ma nowe problemy.
Potrafię tylko opowiadać o sobie, nie słuchać innych i nie przejmować się nimi.
Zamieniam się w nią, z każdym dniem jestem bliżej...
Nie chcę się oddalać od osób, które są mi tak bardzo potrzebne...
No tak, znów samolubna świnia...
Chcę być im potrzebna, chcę być dla nich oparciem...
Chcę być dla ciebie wszystkim...
Dlatego muszę teraz z tobą porozmawiać mój kochany...
Muszę ci wszystko wyjaśnić, bo...
Szkoda czasu na kłótnie.
Życia nam nie starczy...
W dodatku, po co się kłócić i spierać, kiedy ja...
Ja cię kocham, bardzo cię kocham.

***
*Motley Crue - Home Sweet Home
*Dżem - Och Słodka

Ach,
Z góry przepraszam ze wszechobecne ewentualne wszelkiego rodzaju błędy, ale nie miałam siły już tego czytać, mam nadzieję, że nie są takie rażące i że da rade przymknąć w razie czego oko c;

Ale w sumie, to rozdział mi się podoba (na pewno bardziej od ostatniego).
Starałam się go w miarę dopracować, no ale chyba to poskutkowało i w końcu wstawiam coś w miarę sensownego.




Miłego czytania.


poniedziałek, 17 lutego 2014

Rozdział XVIII

Przeszywający ból.
Wysokie stadia rozwoju cierpienia.
Należało mi się...
Cóż ja zrobiłam ze swoim życiem...
Bip bi biiiiiip.
Rozsadza moją głowę, a to przecież bicie mojego serca, którego mogło już nie być.
Zostałam uratowana, a to przecież 'prawdziwe szczęście' mówiono.
Tylko, że ja nie mam siły już być, bo nie mam dla kogo żyć...
Ale nie wolno mi odbierać sobie czegoś, co dostałam...
Dostałam życie i sama nie mogę go zabrać, a to przecież zupełnie inna już sprawa, że po prostu je sobie zmarnowałam.
Dostałam życie, całkiem nędzne, takie jak każdy inny, ale nie uskrzydliłam go i teraz mi ciąży, nie wiem co z nim dalej robić.
Jestem tak beznadziejna, że nawet nie potrafię się zabić.
Postanowiłam spróbować otworzyć powieki, ale były jak z ołowiu.
W takim razie nie warto się męczyć.
Westchnęłam głęboko.
Oczywiście, że dotarło do mnie, że nie jestem w piekle i że przeżyłam, ale to nie znaczy, że cała reszta ludzi nie zszykuje mi piekła na ziemi.
Nie chcę dostać pouczenia od obcych ludzi, nie chce mieć kontaktu z tymi wszystkimi ludźmi.
Chcę zacząć życie od nowa, ale nie umiem i nie zrobię tego, nie ma najmiejszych szans.
Nie jestem gotowa na funkcjonowanie.
Świat nie jest gotowy na moje funkcjonowanie.
On nie jest gotowy na moje przyjęcie, nigdy nie był.
Jest zbyt twardy, zbyt kanciasty...
Czuję lekki dotyk na dłoni.
Coś ciepłe i cierpkie zasnęło się na mojej ręce.
Druga dłoń, odziana w pożółkłą białą rękawiczkę.
Posniosłam powieki z niejakim wisiłkiem i teraz mogłam zobaczyć szczęście w martwiących się zielonych oczach, odizolowanego od świata fartuchem człowieka z maską na twarzy z jaką wchodzi się na oddziały zakaźne.
Nie wyjechał?
I znów zepsułam ludziom przyjemność, niszcząc pozytywne szanse dla siebie.
Z moich oczu popłynęły łzy, ale łzy szczęścia.
Jak dobrze, że tu jesteś!
To wszystko moja wina, ale nie martw się Baz, głupotą się nie zarazisz.
Zacisnęłam palce na dłoni w szorstkiej rękawiczce.
Zamknęłam oczy spowrotem, a potem 'ktoś' pochylił się na demną i zaczął szeptać mi do ucha, że teraz wszystko będzie dobrze, bo tylko od niego chciałam to usłyszeć.
Powiedział, że mam jego, a ja tak bardzo chciałam go mieć.
Objęłam go za szyję i otworzyłam oczy, tym razem bez żadnego ciężaru z lekkością i chęcią...
Chęcią bycia...
-Przepraszam - szepnęłam, a z moich oczu znów popłynął niepohamowany potok łez.
Przypomniała mi się sytuacja z dzieciństwa, której nie warto było już pamiętać.
Dobrze, że on tu jest.
Przepraszałam tyle razy i wiem, że teraz też mogę przeprosić.
W sali panował mrok, który wcale nie był przyjemny i zaczynałam mieć już go dość.
Na szczęście jak na moje zawołanie nagle z mocno zasłoniętych ciemnym płótnem okien zaczęły wkradać się słabe strugi światła.
Oświetlają go jak złotowłosego anioła.
Mogłam podziwiać Baza w całej okazałości.
Jego umięśnione, delikatnie ręce głaskały mnie po głowie, oczy patrzyły w moje, a usta drgały szepcząc cicho.
Był taki piękny.
To anioł, który przybył tu aby uratować mnie i przytrzymać przy życiu.
Nie wiadomo skąd się wziął, ale chciałam żeby został tu na zawsze.
-Michelle... - szepnął cicho, patrząc mi prosto w oczy.
Chwyciłam jego twarz drżącymi dłońmi.
-Kocham cię... - wyczytałam z ruchu jego warg.
Znów z moich oczu ściekał niepochamowany potok.
-Płaczesz? - zapytał Sebastian szeptem.
-To ze szczęścia... - powiedziałam cicho, słowa sprawiały ból.
Skrzywiłam się.
-Nic nie mów, nie musisz, ja już wszystko wiem... - pogłaskał mnie po policzku i otarł wyjęte z pod kontroli łzy wierzchem dłoni.
Potem zszedł nią niżej i zatrzymał się na mojej lewej piersi.
Ścisnął ją delikatnie.
-Zobacz - szepnął.
Drżącą dłoń zacisnęłam na dłoni Baza.
Wyczuwałem delikatne rytmiczne bicie mojego serca.
-Widzisz? To twoje serce. Ono bije dla ciebie.
Pokręciłam głową przecząco.
Baz spojrzał na mnie zdezorientowany.
- Ono bije dla ciebie... - powiedziałam zachrypniętym głosem.
Baz uśmiechnął się najpiękniej na świecie, ten uśmiech przyćmił wszystkie gwiazdy filmowe, wszystkich drogich mi ludzi i całe moje życie.
Zapragnęłam żyć dla niego, jeśli dla siebie nie umiem.
- Dobrze, że jesteś Michie... Jesteś sensem mojego życia...
Z moich oczu po raz kolejny popłynął niepochamowany potok.
Dziś nauczyłam się płakać ze szczęścia.
-Kocham cię... - powiedziałam bardzo cicho i po raz pierwszy przy tych słowach nie odczułam bólu.
Baz pochylił sie nade mną.
Widziałam szczęście w jego oczach.
Spragniona jego bliskości pocałowałam go namiętnie, wkładając cały wysiłek w ten pocałunek.
Mam dla kogo żyć...
A to najpiękniejsza rzecz na świecie.
__________________________________________________________________

Czuję się zażenowana.
Jest mi tak bardzo wstyd.
Ruth się do mnie już nigdy nie odezwie.
Zerka na mnie co chwila spode łba, ale wiem, że w głębi duszy i tak się obwinia.
A nie powinna.
To przecież moja wina, sama dobrze wiedziałam co robię, ale czy Ruth nie zdaje sobie sprawy, że ja tego chciałam?
Nie jest moja matką, do jasnej cholery...
Ale gdyby wiedziała o wszystkim, nie tak by na mnie patrzyła.
Ale o czym jej miałabym powiedzieć.
O nędzności jaką prowadzę w Waszyngtonie.
O tym jak staczam sie każdego dnia, bo nie umiem nic innego?
Gdybym jej powiedziała, to nigdy już nie chciałaby ze mną rozmawiać, brzydziła by się i zakończyła wszystko co miedzy nami.
Wiem to, bo sama zrobiłabym to samo na jej miejscu.
Nie patrzyłam na nikogo.
Wbiłam wzrok w podłogę, miętosząc w ręku dół koszulki Axla, którą miałam na sobie.
Byłam poddenerwowana i rozgoryczona.
Za to wszystko dostało się Axlowi, a przecież on mnie do niczego nie zmuszał.
Ja sama wszystko chciałam.
Oparłam głowę o ścianę vana, kierując wzrok w oddzielone od nas kratką sylwetki chłopaków.
Ruth nalegała żebyśmy mogły siedzieć same z tyłu, bo musi się ze mna rozmówić, a teraz manipuluje moimi emocjami i znęca się nade mną swoim zabójczym wzrokiem.
Mam ochotę krzyknać, ale i tak już namieszałam.
Postanowiłam skupić się więc na obserwowaniu chłopaków siedzących w szoferce.
Brakuje Slasha i Izzy'ego, a pomiędzy Duffem i Axlem jest wyraźna granica i to wcale nie znaczy, że dzieli ich jak zwykle wesoły Steven, tylko po prostu milczą jak zaklęci, komentując od czasu do czasu żart Stevena na przemian westchnięciem lub kręceniem głowy.
Tylko on rozmawia i odwraca się nawet czasami do nas komentując wszystko tylko tak, że jest pewny, że i tak uda mu się rozruszać towarzystwo.
A mnie boli to, że wszyscy milczą z mojej winy i choć Axl przed odjazdem szepnął mi na ucho żebym to ignorowala, zauważyłam, że jednak nie potrafię.
- Jesteśmy - powiedział cicho Duff i wysiadł z samochodu, kierując się w stronę drzwi od tyłu, aby otworzyć je przed nami.
W tym samym jednak czasie Axl zaszedł z drugiej strony i także otworzył drzwi.
Ruth skierowała się w stronę Duffa, zaczepiając mnie spojrzeniem, a ja popatrzyłam na Axla i skierowałam się w jego stronę.
Czułam karcące spojrzenie Ruth, a nawet jakąś kąśliwość ze strony Duffa.
To bolało.
Skulilam się pozwalając, aby Axl objął mnie ramieniem.
Pochylił się nad moim uchem i szepnął mi cicho słowa uspokojenia.
Nie Axl, nie będzie dobrze, przecież ja już jutro wracam.
W domu wcale nie będzie dobrze, już nigdy nie bedzie dobrze.
Ruth z Duffem szli przed siebie objęci w milczniu, nawet sie nie oglądając.
Skierowaliśmy sie za nimi do szklanych drzwi hotelu i prosto w stronę windy.
Gdy drzwi windy się zamykały zobaczyłam Meredith, z takim wyrazem twarzy jakiego jeszcze nigdy nie widziałam.
Czy to było zmartwienie?
Przecież to niemożliwe...
Nie pamiętam czasów kiedy matka Ruth martwiłaby się, a nie twierdzę, żeby teraz jej się odmieniło...
Na pewno mi się wydawało.
Axl odsunął się ode mnie.
Duff nacisnął odpowiedni guzik windy, kierując nas na ostatnie piętro.
Staliśmy obstawiając cztery rogi windy, ze spuszczonymi głowami, jak stado grzeszników, każdy winny bardziej od drugiego, a na szczycie tego stada stałam ja - najbardziej winna.
Jak zwykle wszystko pomieszałam i pozostawałam bezradna, nie wiedząc jak to odkręcić.
Nie wolno było się odezwać.
Z trudem wolno było nawet oddychać.
Można tu tylko czuć sie winnym.
Twoja wina Nadien, jak zwykle twoja wina.
Wysiedliśmy z windy i skierowaliśmy się do jednego z apartamentow chłopaków.
Duff wyciągnął klucz i przekrecił go w drzwiach, otwierając je i puszczając nas przodem.
Przekroczyłam próg i zaczęłam rozglądać się po burgundowym apartamencie, podziwiając dwa duże obrazy przedstawiające Wenecję.
Ruth usiadła na łóżku, a Axl i Duff na fotelach naprzeciwko.
Tylko ja stałam na środku z przyszytym do czoła wielkim znakiem winy.
Jak zwykle tylko ja.
Spuściłam głowę, jak małe dziecko i milczałam.
-Zostawicie nas na chwilę same? - zapytała Ruth cicho i spojrzała na Duffa.
Skinął głową i szybko ruszył się z miejsca, wlepiając oczy w znieruchomialego, wpatrujacego się we mnie Axla.
Ruth odchrząknęła.
On nic.
Popatrzyłam na niego prosząco, ale on dalej nic.
Rzuciłam jej bezradne spojrzenie.
-Czy mógłbyś zostawić nas same?! - warknęła Ruth.
Axl uśmiechnął się łobuzersko.
-Nie, nie mógłbym.
Ruth obdarzyła go dziwnym spojrzeniem.
-Nic nie rozumiesz Ruth. - powiedział Axl, wstając z miejsca - Nie rozumiesz, że mógłbym się zakochać? Taak... - powiedział, przeciągając samogłoski podchodząc do mnie powolnymi ruchami -że, mógłbym się zakochać w twojej Nadien? - chwycił mnie za rękę - popatrz tylko... Ten Axl Rose, zimny chuj, którego znasz najlepiej zakochał się... w twojej przyjaciółce. Coś nie tak?
Moja twarz oblała się rumieńcem, spojrzałam na Ruth.
Parsknęła śmiechem.
-Akurat, gwiazda rocka mogłaby się bez niczego zakochać w licealistce..
Duff obdarzył Ruth dziwnym spojrzeniem.
Dostrzegłam żal w jego oczach.
Sama zdziwiłam się tym co powiedziała, przecież...
Ruth zatrzymała się jakby i zastanowiła przez chwilę, po czym zmarszczyła brwi i opadła na łóżko.
-Nie o to jej chodziło... - szepnęłam, chociaż chciałam powiedzieć to głośniej, tak aby również Duff to usłyszał.
Tak bardzo zrobiło mi się go szkoda.
Axl objął mnie za szyję, a ja wtuliłam się w jego klatkę piersiową.
-Chodźmy stad, proszę... - szepnął mi do ucha.
Pokiwałam głową twierdząco.
Chociaż może nie powinnam zostawiać przyjaciółki... Niechcący wpakowała się w coś w co wcale nie chciała się wpakować i chyba powinnam jej pomóc, ale...
Ja nigdy nie wiem co robić...
Idealnie Nadien, najlepiej się wycofać...
Trzymając się z Axlem za ręce, opuściliśmy pokój.
Spojrzałam jeszcze tylko na Ruth, tkwiącą nieruchomo w dziwnej pozycji na łóżku i na Duffa, zasmuconego, zastygłego przy fotelach.
-Dlaczego ona to powiedziała? - zapytałam Axla, kiedy wyszliśmy już na korytarz - To nie dawało spokoju mojemu sumieniu.
Wzruszył ramionami.
-Nie wiem, może ona tak po prostu myśli?
Pokręciłam głową przecząco.
To przecież niemożliwe.
-Nie, jestem pewna, że nie. Jest naprawdę szczęśliwa... - powiedziałam cicho.
-A czy ty Nadien, ty jesteś szczęśliwa?
Uśmiechnęłam się.
Axl odwzajemnił uśmiech.
Przystaneliśmy na chwilę.
Axl zrobił teatralny gest rozglądania się, czy nikt nie idzie, jakby robiło mu to różnice, po czym z łobuzerskim uśmiechem przycisnął mnie do ściany, jak wtedy... i pocałował mnie delikatnie.
- Kocham cię Nadien! -szepnął w moje usta -chodź coś ci pokaże - zaakcentował mocno słowo 'coś' i poruszył brwiami charakterystycznie.
Usmiechnelam sie łobuzersko.
Axl nacisnął na mój nos, delikatnym, pieszczotliwym gestem.
- Nie nie to, moj mały erotomanie...
Wywrocilam oczami.
Znów byłam w kuli, otoczona ochroną z każdej strony, samolubna...
Nie umiem pomóc nikomu, a wszyscy tak bardzo mi pomagają...
Och Axl, gdybyś tylko wiedział...
___________________________________________________________________________

Dlaczego to powiedziała?
Czuję, że w gardle rośnie mi gula(?), a w oczach gromadzi się woda(?).
Nieprawda, ja nie umiem płakać...
Stałem tam jak wryty, ściskając kurczowo oparcie fotela i przyglądając się jednemu punktowi w oddali.
Jakby brzeg weneckiego portu był najcudowniejszym miejscem na ziemi.
-Duff...
Odwrocilem wzrok w stronę Ruth.
-Przepraszam - powiedziała cicho.
Westchnąłem.
Przecież nie mogłem się gniewać...
Wyraziła własne zdanie, teraz przynajmniej wiem, na czym stoję...
-Za co ty mnie przepraszasz? - powiedziałem, ale chyba trochę za ostro, nie tak chciałem to powiedzieć.
Ruth podniosła sie do siadu.
-Nie o to mi chodziło Duff... Przecież wiesz... - złożyła ręce i zaczęła niespokojnie bawić się palcami.
Wiem?
Teraz, to chyba nic nie wiem...
-A o co? Powiedziałaś prawdę tak?! Tak właśnie myślisz!Dobrze, że udało mi się tego dowiedzieć. - dałem upust emocjom. Przestałem nad sobą panować, ale tamto mnie zabolało.
Nie chciałem na nią krzyczeć, chciałem podejść tam, usiąść obok niej i przytulić ją najmocniej, ale... nie mogłem...
-Nie ufasz mi Ruth, ja to wiem... dodałem ciszej i usiadłem na fotelu.
Ruth spuściła głowę.
Chciałem podejść i ją przeprosić, ale moja pieprzona duma nie pozwoliła mi ruszyć się z mejsca.
Ruth wstala.
Z jej oczu popłynęły pierwsze łzy.
Chciałem sie podnieść i powiedzieć...
Przecież będzie dobrze Ruth, ale cos mnie trzymało.
Tylko co...
Nie wiem kurwa...
Nic już nie wiem.
Nie wiem, czy będzie dobrze...
Nic o niej nie wiem...
Nie zdążyłem jej poznać i kto wie, czy jeszcze zdążę...
Może to wszystko moja wina?
Może jednak nie umiem normalnie żyć i moje starania nie wychodzą...
Może nie jestem stworzony dla innych...
I nie ma dla mnie już ratunku.
-Kocham cię Duff... - szepnęła.
Ale, ja ni czułem już znajomego ognia w sercu.
Wszystko prysnęło z tymi kilkoma słowami.
Nie chciałem nic więcej, jak tylko zostać tu sam i poukładać to sobie wszystko trochę wolniej.
Ja też ją kocham, cholernie ją kocham, ale...
Nie mogę wydusić z siebie słowa.
Jej imię nie chce przejść mi przez gardło.
Ruth stanęła we łzach któtką chwilę, po czym wybiegła z pokoju, a ja...
Nie pobiegłem za nią.
Zostałem sparaliżowany przez własny umysł.
Życie jest dość skomplikowane, w jednej chwili jestem tu, w drugiej tam.
Jedna chwila może szybko i bezszelestnie zniszczyć drugą chwilę
Dlaczego?
Dlaczego nie pobiegłem za nią?
Bo, nie mogę robić tego cały czas.
Tylko dlaczego?
Chyba muszę poczekać.
Tylko żeby nie bylo za późno...
Westchnąłem.
Jestem chamem, pieprzonym, cholernym zimnym prostakiem, bez żadnej przyszłości...
Wysączonym z miłości...


Powiedz mi mała
Dlaczego nie chciałaś ze mną iść, o nie
Dobrze wiesz mała zostałaś mi tylko Ty, tylko Ty
Dlaczego boisz się, to co najgorsze za sobą mam
już za sobą mam
Więc dobrze jeśli chcesz przyrzekam Ci
już nigdy nie będzie między nami krat!

Ja wiem, to był mój niewybaczalny błąd
To Ty mówiłaś mi ten świat wcale nie jest taki zły
Nie jest taki zły
Błagam Cię mała
Ty musisz, musisz ze mną być
Ja to dla Ciebie wszystko
te rzeczy dobre i te złe
To Ty, nie oni, musisz osądzić mnie
cała ta reszta nie nieważna jest
Nieważna jest, o nie!
*

***

* Dżem - Ostanie widzenie (nic nie wnosi, ale pasowała).


No cóż...
Nareszcie jestem, ha
I nie mam kompletnie nic na swoje wytłumaczenie...
Brak rozdziału wynika z mojego lenistwa,
I pozostaje mi tylko prosić o wybaczenie...
Mam ostatnio zbyt dużo chwil słabości i nie panuję nad swoim życiem tak, jakbym chciała, ale
To na szczęście mój problem, nie wasz :)
A rozdział...
Nic nie wnosi, prawda?
I nawet nie zbyt się może udał wiem, wiem...
Objecuję bardziej przykładać się do swojej pracy, jeśli już zdecydowałam się coś robić.
No i przepraszam...
Długo musieliście czekać, a ja jak zwykle...
Dobra, koniec tego narzekania, czas wziąć się w garść no nie? :3

Teraz mam ferie, więc spróbuję potworzyć więcej i więcej, no i od razu wstawiać,
+Przewiduję większe zwroty akcji...
No ta...

Pozdrawiam serdecznie i życzę przyjemnego czytania c: