wtorek, 19 sierpnia 2014

0.Fade to Black

Witam.
Boże, tak dawno mnie nie było. Chwilami nawet myślałam, że nie wrócę do pisania, ale bez tego było mi tak strasznie smutno... i pusto. To co wstawiam nie jest kolejną częścią opowiadania, które tu prowadziłam. To taki zupełnie wyrwany z kontekstu kawałek, który naskrobałam kiedyś pod wpływem emocji i chyba chciałabym to ciągnąć dalej.
Na opowiadanie o Gunsach nie mam na razie pomysłu, ale wiem, że będę je kontynuować.
Posty będą dodawane raczej rzadko i prawdopodobnie będą to także jakieś fragmenty czegoś, co kurzy się w starych zeszytach, co zostało napisane pod nagłym przypływem weny, a co jest w miarę godne pokazania.
Chciałabym was też serdecznie przeprosić za to, że tak długo kazałam czekać i że pewnie dalej tak będzie.
Zapraszam do czytania.

                                                                              ***
"And Justice For All"

,,The ultimate in vanity exploiting their supremacy. 
I can't belive the things you say, I can't belive, I can't belive the price you pay. 
Nothing can save you. 
Justice is lost..." 

Nie mogę przypomnieć sobie tego dnia w całości, ale nie mogę go też zapomnieć. Zostawił mi wielką bliznę w podświadomości, której nie da rady usunąć, a która, jak to blizna, bardzo przeszkadza, lecz nie w części aparycji, bo to wszystko siedzi w głowie, ale jak wiadomo czas goi rany i jak to mówią czas goni jak pies, więc... dlaczego dla mnie teraz stoi w miejscu?
Orzeźwienie przyniosło zetknięcie czoła z chłodną szybą w oknie autobusu. Chciałam lekko westchnąć, lecz westchnęłam głęboko i dziwacznie. Moim ciałem wstrząsnął dreszcz i znów zaniosłam się płaczem. Siedziałam w embrionalnej pozycji z nogami na siedzeniu. Między nimi umieściłam głowę, którą teraz przyciskałam rękami. Co i rusz moim ciałem wstrząsnął niekontrolowany, przyduszony szloch, a kiedy znów się uspokoiłam, rozprostowałam nogi, rozejrzałam się po pogrążonym w ciszy autobusie i znów przytknęłam głowę do szyby. I tak w kółko...
Zerknęłam na mijaną drogę, wyraźnie się ściemniło.
Ukochani przez ciebie ludzie nie umierają ci w ramionach. Ukochani przez ciebie ludzie nie są szczęśliwi. Ukochani przez ciebie ludzie chcą twojego szczęścia, ale chcą również, byś choć na chwilę przestał myśleć tylko o sobie.
Elektryczny zegar nad kabiną kierowcy wskazywał za dziesięć dziewiątą wieczorem. W tym momencie deszcz rozpoczął swoją arię, wystukując o szyby ciekawy rytm. Coraz bardziej przyspieszał, dudniąc rytmicznie w szybę, by po chwili zwolnić, pozwalając zagubionym kroplom opuścić jej powierzchnie. Zerknęłam z ukrycia na siedzącego obok mnie przyjaciela. Patrzył przed siebie z powagą, ale i z tym zawsze towarzyszącym mu kojącym i anielskim wyrazem twarzy. 
Przesunęłam się na fotelu i położyłam głowę na jego ramieniu, podążając wzrokiem w punkt gdzie patrzył.
Øystein, siedzący do tej pory nieruchomo, nie chcąc alienować mi myśli, bo doskonale wiedział, że potrzebuję teraz chwili wytchnienia i z pewnością nie mam nastroju do rozmów, nie spuszczając wzroku ze ,,swojego" punktu, wyciągnął rękę i położył mi ją na plecach, obejmując mnie luźnym uściskiem i pozwalając bym bardziej się w niego wtuliła. Kojące dźwięki bijącego serca i równomierny oddech przyjaciela sprawiły, że odpłynęłam.

...

Count Grishnackh - długowłosy blondyn siedział przy barze w bardzo obskurnym pubie i ze swoim wszędobylskim, tajemniczym, mającym w sobie coś niepokojącego uśmiechem i popijał tanie piwo. Rozejrzał się obojętnie po pomieszczeniu.
- Doprawdy okropne miejsce. - pomyślał i westchnął.
Opierając głowę na rękach, opartych o blat baru, przywoływał w głowie sytuacje, które wydarzyły się ostatnimi czasy. Wzrok utkwił w jednym punkcie, za barem, gdzieś pomiędzy półką ze starymi zakurzonymi butelkami po ekskluzywnych, francuskich alkoholach, zapewne z czasów, gdy bar ,,LaFayette" przeżywał jeszcze chwile swojej świętości, a do połowy pustą, niższą półką z ruską wódką.
Obrazy migały mu przed oczami jak w kalejdoskopie: brudny autobus, dziewczyna w szlafroku w groszki, roześmiany Nicco. Potem czas jakby się nagle zatrzymał, by znów przyspieszyć i ukazać kolejno pokaz znajomych slajdów. Pierwszy koncert na żywo, nagrywanie dema, roześmiana twarz dziewczyny i...
Count zorientował się, że mimowolnie zacisnął dłoń w pięść. Zakłopotany wywrócił oczami, westchnął i powoli rozluźnił uścisk.
Wcale nie śmiała się do niego.
Nawet na niego wtedy nie spojrzała.
Uśmiechnął się łobuzersko na wspomnienie mizernej sylwetki leżącej bezwładnie na szpitalnym łóżku. Podkrążone oczy wierciły wówczas na wylot jego duszę. On sam był zakłopotany. Unikał tego wzroku, rozglądając się po sali z niemałym zainteresowaniem. Tamten coś przeczuwał.
Pik, pik, pik... równomierne pikanie doprowadzało go do szału.
Pik, pik, pik, pik, piiiik... przyspieszone pikanie.
Piiiik, piiiiiik... zwalniające pikanie.
I cisza.
Uśmiechnął się przebiegle sam do siebie i wyszedł.
Count odstawił piwo z głośnym stuknięciem, nikt jednak nie zwrócił na niego uwagi. Położył ręce na blacie i zaczął wystukiwać palcami przypadkowy rytm.
Ostatnim obrazem była niewielka chwila: czarne długie włosy, jak jedwab w dotyku, delikatne, pachnące lawendą i oczy... zielone, duże, piękne... Zaczerwienione od łez, zaszyte mgłą, gniewnie w niego wpatrzone i... ten histeryczny krzyk:
- Zabiłeś go!
Odsunął ręką opadające na oczy kosmki włosów, by po chwili mogły zająć zajmowane wcześniej miejsce z powrotem, po czym ponownie rozejrzał się. Pub opustoszał. Nikt oprócz Counta nie siedział przy barze. Gdzieś zza jego pleców z daleka dochodził donośny, przerażający męski śmiech.
Odchrząknął, zwracając na siebie uwagę kelnera. Ten spojrzał na niego od niechcenia, odstawił wycieraną szklankę i w międzyczasie wycierając ręce o starą, zgniłozieloną kamizelkę, podszedł do niego. Count sięgnął do kieszeni, położył na blacie dziesięciodolarowy banknot i bez słowa przesunął go w stronę kelnera. Kelner mruknął coś pod nosem i wsunął łapczywie pieniądze do kieszeni na piersi.
Count wstał, ociężale ruszył z miejsca, na zmianę znikając w kłębach dymu i pojawiając się ponownie tam, gdzie było go mniej. Wreszcie doszedł do celu. Otworzył blaszane drzwi wejściowe i wystawiając najpierw głowę, wreszcie odetchnął świeżym powietrzem.
Wyszedł na zewnątrz, wsadził ręce do kieszeni bluzy i rozejrzał się w około. Na jego twarzy pojawił się grymas niezadowolenia, gdy natrafił wzrokiem na miżącą się przed lokalem parę.
- Ludzie są obrzydliwi.
Ruszył z miejsca przechodząc przez Sunset Strip z głową w chmurach. Nagle poczuł na swojej drodze przeszkodę. Zetknął się z jakimś ciałem obcym. Spojrzał na osobnika na którego wpadł i z niesmakiem cofnął się krok do tyłu. Został potraktowany nieprzyjemnym zapachem. Zwykły włóczęga. Count pomyślał jednak, że jest w nim coś przerażającego. 
Owy osobnik zaprzestał grzebania w śmieciach, wyprostował się i patrząc Countowi prosto w oczy, rzucił wygrzebaną ze śmietnika szklaną butelkę za siebie. Ta rozbiła się, rozpraszając panującą ciszę hukiem uderzającego o chodnik szkła. Obrzuciła go niczym konfetti, magicznie błyszcząc odbijanym światłem księżyca. Count podążył wzrokiem za butelką z kamiennym wyrazem twarzy. Sam przed sobą nie przyznawał się, że jego ciałem wstrząsa jakieś nieznane mu dotychczas uczucie. Niepokój.
Powrócił spojrzeniem do włóczęgi i spostrzegł, że ten mu się bardzo uważnie przygląda. Bezdomny zmrużył oczy, które jak zdawało się Countowi niepokojąco się iskrzyły i wydał z siebie dziwny dźwięk, przypominający syknięcie.
- Sprawiedliwość dla wszystkich! - burknął nagle ledwo zrozumiale, wymachując rękami na wszystkie strony, jakby wykonywał jakiś niepokojący taniec. - Nic cię nie uratuje!
Zapadła cisza.
Włóczęga lustrował Counta wzrokiem oddychając ciężko i głośno,
- Sprawiedliwości nie ma... - mruknął cicho Varg Vikernes i z tajemniczym, przebiegłym i lekko niepokojącym uśmiechem ruszył przed siebie.


...

- Rany, co za upał... - jęknęłam, przysłaniając oczy dłonią.
Słońce nie dawało za wygraną, zdawało się, że przygrzewa jeszcze mocniej, próbując zrobić mi na złość.
Przymknęłam oczy i westchnęłam.
Upały są niesamowicie męczące, a o dwunastej w południe należałoby się modlić o skrawek cienia. Potrzebowałam chociaż lekkiego powiewu, aby móc odetchnąć, ale oczywiście nic. Powoli czułam, że chyba się roztapiam, ale właśnie w tej chwili coś przysłoniło mi prażące słońce. Nie otwierałam oczu, rozkoszując się muskającymi delikatnie moją twarz kosmykami włosów, tylko uśmiechnęłam się delikatnie. Oddawałam się chwili wytchnienia, leniwej i pełniej ukojenia. Nie myślałam o niczym szczególnym, tylko o tym co tu i teraz, o tym, że odnalazłam swoje szczęście, którego wcale nie trzeba było szukać na krańcu świata, jak wydawało mi się kiedyś, ale które było tuż obok. Rozkoszowałam się delikatnymi wargami, dotykającymi moich ust. Najpierw łagodnie, prawie niewyczuwalnie, by po chwili zatopić się w nich całkowicie, łącząc nas w namiętnym, lekko brutalnym pocałunku. Teraz otworzyłam oczy szeroko, by zobaczyć przed sobą nieziemski błękit nieba, zamknięty w dwóch szklanych kulach, śmiejących się do mnie tak szczerze, roziskrzonych blaskiem radości. Widziałam go przez mgłę. Jego lśniące włosy, spokojne spojrzenie, łagodny uśmiech... Był bardzo blisko, ale jakby daleko. Nie wiem dlaczego poczułam nagły niepokój, a on zaczął szeptać moje imię.
- Natasha...

-Natasha! - gwałtowne dotknięcie w ramię.
Ocknęłam się, ale i tak byłam jakby nieprzytomna. Przed sobą zobaczyłam łagodne oczy, jednak nie te, które spodziewałam się zobaczyć. Øystein chwycił mnie za ramię. Oprzytomniałam całkowicie, ale moje oczy zaszły mgłą, przestałam wyraźnie widzieć. Łzy zbierały się pod powiekami, gotowe w każdej chwili wypłynąć. Øystein pociągnął mnie mocno i wyprowadził z opustoszałego już autobusu na zewnątrz. Łapczywie łapałam ogromnie hausty powietrza, jakbym została właśnie uratowana od utonięcia. Krztusiłam się nim, na przemian z łzami, nie mogłam wydusić słowa. Chłodny podmuch buchnął mi w twarz, jakbym dostała właśnie z liścia, uspokoiłam się natychmiast. Øystein chwycił mnie za rękę i zaczął iść w milczeniu. Podążałam za nim bez słowa, dziękując mu w duchu za tę jego cierpliwość i byłam zarazem pełna podziwu dla jego wytrwałości. Był najlepszym wsparciem, jakie mogłam w tej chwili otrzymać, chociaż w zasadzie to nie miałam do czego porównywać, bo innego wsparcia nie miałam.
Ludzie obrzucali nas pogardliwymi spojrzeniami, prawdopodobnie pełni najgorszych oszczerstw na mój temat. Potrafili tylko osądzać, nie myśląc nawet o pomocy. Szarzy, zwyczajni, beznadziejni. Zainteresowani życiem innych, pozornie nie zwracający na siebie uwagę. Wiedzieli zbyt mało.
Szłam ledwo żywa, oparta całym ciężarem na podtrzymującym mnie Øysteinie. Zmieniałam się w wrak człowieka. To mnie przytłaczało, niszczyło. Najgorsze jednak, że "to" - to nie były narkotyki, ani alkohol, ani żadne inne używki. "To" był niesprawiedliwy wyrok mojego życia. Teraz chylę się ku dołowi, nie tylko fizycznie, ledwo idąc, podtrzymywana przez przyjaciela, ale i psychicznie... tylko, że tego nie da się porównać. Psychicznie nie mam żadnej podpory. "To" było moim szczęściem, utraconym bezpowrotnie. Jestem w dole, niesprawiedliwie potraktowana przez wszystkich, tylko dlatego, że... sprawiedliwości nie ma.


***


Myślę, że nie jest ze mną jeszcze tak najgorzej. Fabuła jest raczej bardziej skomplikowana i trudniejsze, może mało znane postacie, ale mam nadzieję, że dacie radę przełknąć. Ja osobiście przeżywam to strasznie emocjonalnie, mieszam towarzyszące mi uczucie podekscytowania - z powodu powrotu do bloga i... strachu, bo nie wiem co powiecie na TO. 
No i cóż, co złego to nie ja :) 
Pozdrawiam was serdecznie.